• Kultura, głupcze!

    Dyktator: Aladeen czy Aladeen?


    Dyktator
    RECENZJA

    Jedno jest pewne – Sacha Baron Cohen nic nie robi sobie z politycznej poprawności i jak żartuje, to już na całego i ze wszystkiego. I to trzeba uznać za jego zaletę – niewielu współczesnych komików ma jaja i niewielu stać na to, co robi w swoich filmach Cohen. Inna sprawa, że konsekwencją takiego działania jest przemieszanie żartów autentycznie śmiesznych, komizmu sytuacyjnego, który autentycznie bawi z dowcipami w stylu „Strasznego filmu” balansującymi na granicy dobrego smaku i ją przekraczającymi.

    W swoim najnowszym filmie postanowił ośmieszyć wszystkich i wszystko. Dyktatorów, ich śmierć (Kaddafi, Husajn, Kim Dzong Il), demokrację, Amerykanów, Obamę, terrorystów, Arabów, Żydów. Szarga świętości, symbole religijne, naśmiewa się z niepełnosprawności. I wychodzi mu to... średnio.


    Początek filmu to nieustające, wyprzedzające się nawzajem gagi, które naprawdę są zabawne, absurdalne i bez trudu znaleźć można w nich odniesienie do wydarzeń na świecie. Oto dyktator Aladeen, władca kraju Wadiya, spiera się z naukowcem o broń nuklearną (według dyktatora powinna ona być zaostrzona, bo taka jest straszna, a okrągła broń jądrowa nikogo nie przestraszy i może odbić się od celu, a następnie zniszczyć ich własne państwo) oraz staje w obliczu spisku, który ma na celu usunięcie go, podstawienie sobowtóra (zresztą – kilka scen z sobowtórami jest naprawdę komicznych) oraz podpisanie pierwszej konstytucji w historii Wadiya, co spowoduje wprowadzenie tam demokracji.

    Aladeen jednak nie może do tego dopuścić – chce, aby demokracja „nigdy nie zawitała do kraju, który z taką miłością terroryzował”. Ryzykuje więc życie, żeby odzyskać swoją tożsamość i władzę nad państwem.

    W drugiej części filmu jednak następuje seria żartów „fizjologicznych” i niesmacznych, które w małych ilościach pewnie mogłyby być całkiem zabawne, ale Cohen nagromadził ich tam tyle, że po pierwsze – po jakimś czasie już nudzą, po drugie – niektóre są naprawdę dość mocne. Jestem raczej człowiekiem, który potrafi śmiać się ze wszystkiego, ale rozumiem, że niektórzy mogą czuć się zażenowani poziomem niektórych gagów w najnowszym filmie Cohena. (zresztą – czy w poprzednich były one lżejszej wagi? Nie.)

    Sacha Baron Cohen kręci filmy po swojemu, żartuje z czego chce i pokazuje co chce. Należy mu się za to szacunek, a czy do kogoś to przemawia bardziej, czy mniej – to już sprawa indywidualna. 





    zdjęcia: http://www.filmeb.pl , http://www.moviefanatic.com

    2 komentarze :

    1. Gorszy od Borata (ciągle wracam do tego filmu, autentycznie, jedna z najzabawniejszych komedii jakie kiedykolwiek powstały), lepszy od Bruno. Fajny film, lekki, z jakimś przesłaniem o dziwo, czasem się można było uśmiać, a czasem tak jak mówisz - zniesmaczyć się ilością niezbyt udanych żartów. Ode mnie oczko wyżej.

      OdpowiedzUsuń
    2. Anonimowy16/4/13 22:41

      Humor faktycznie najniższych lotów, po 20 minutach gagi stają się męczące, a żarty przewidywalne i momentami obrzydliwe. Jak dla mnie, film potwierdza założenie, że w niektórych sytuacjach szokowanie jest jedynym sposobem na wypromowanie produktu. A szkoda, bo pomysł ciekawy, szkoda, że wykonanie do bani.

      OdpowiedzUsuń