• Kultura, głupcze!

    Django: Pewnego razu w głowie Quentina Tarantino


    Django
    RECENZJA

    Gdyby Quentin Tarantino prowadził restaurację, podawane w niej główne dania robione byłyby z resztek po poprzedniej nocy. Wziąłby trochę tego, trochę tamtego, jakiś pogardzany składnik, jakiś dawno zapomniany, to wszystko odpowiednio by zamieszał, przyprawił i oblał sosem zrobionym według własnej receptury. A goście zajadaliby tak, że trzęsłyby im się uszy.

    Nie mogę pozbyć się wrażenia, że Quentin Tarantino jest jak Angus MacGyver (też nie podejrzewaliście, że MacGyver ma jakieś imię, co? Tym bardziej - Angus?!) . Z kilku, wydawałoby się, nieprzystających elementów tworzy filmy, które stanowią spójną całość i mają wielu fanów. Udało mu się z „Wściekłymi psami”, „Pulp Fiction”, udało się nawet (choć wydawało się to być karkołomnym pomysłem) – z „Bękartami wojny”. Teraz przyszła pora na nadwestern. Western tak westernowy, że zachód trzeba by przesunąć jeszcze dalej na zachód.




    Obecność elementów westernowych (szczególnie spaghetti westernów, które przez długi czas były wyśmiewane i traktowane jako kino drugiej kategorii, a których mistrzem był Sergio Leone) obecna była w jego twórczości od dawna. Nie bez powodu, jeden ze współpracowników, powiedział do reżysera podczas kręcenia „Bękartów wojny”, że to jego pierwszy w karierze western. Tym razem już wszystko jest jak być powinno – dziki zachód, czarni niewolnicy, okrutni biali, pola bawełny, piasek, kurz, szeryf – słowem – wszystko na swoim miejscu. 

    Doktor King Schultz, niemiecki dentysta, jest łowcą głów – specjalizuje się w wyszukiwaniu i „realizowaniu” ogłoszeń typu „wanted dead or alive”. Do jednego ze swoich zleceń potrzebuje kompana – Django, z którym się zaprzyjaźnia. Wydawać by się mogło, że cała linia fabularna oparta będzie na tym jednym zleceniu, ale nie! Ten wątek dość szybko się rozwiązuje, a my skupiamy swoją uwagę na ukrytym początkowo głównym wątku – chęci odzyskania ukochanej Django – Broomhildy z posiadłości Calvina Candy – zepsutego bogacza.


    Mogłoby się wydawać, że tematyka, za jaką zabrał się tym razem amerykański reżyser wymaga poważnego podejścia – nic bardziej błędnego. Tak, jak w krzywym zwierciadle, absurdalnie pokazywał drugą wojnę światową, tak samo pokazuje problem niewolnictwa. Przy czym – moim zdaniem nie ma tu niczego, co mogłoby urazić czarnoskórych. Dlatego obrażalstwo Spike Lee jest tu kompletnie niezrozumiałe. Równie dobrze można obrazić się na reżysera, który w swoim filmie pokaże wypadek samochodowy – przecież wiele osób corocznie ginie na drogach i na pewno jest to bolesne przeżycie dla ich rodzin.

    Z jednej strony „Django” to film bardzo tarantinowski – mamy przecież ciągnące się w nieskończoność dialogi, patowe sytuacje, w których uwielbia stawiać swoich bohaterów reżyser (świetna scena, podobna do tej "piwnicowej" w "Bękartach", ten, w której wszyscy mierzą do siebie z pistoletów we "Wściekłych psach" i tej "barowej" z "Pulp Fiction"), mnóstwo krwi, brutalność, ale jednocześnie pokazaną w typowy dla Tarantino, komiczny sposób. A jednocześnie amerykański reżyser nie wychodzi już tak bardzo poza gatunek, jak czynił to choćby z „Bękartami wojny” (przecież tam western i kino wojenne właściwie się równoważyły), znajduje czas na rozrysowanie głębokiej przyjaźni, pokazuje nam sceny, których niekoniecznie musielibyśmy się po nim spodziewać. Bohaterowie są pełnokrwiści, ale jednocześnie ich cele, postawy są dla nas zrozumiałe od samego początku - nie ma tu takiego zaskoczenia, jakie towarzyszyło choćby seansowi „Wściekłych psów”.


    Tarantino znów bawi się kinem, choć w mniejszym stopniu, niż w swoich poprzednich filmach. Podczas szarży Ku-Klux-Klanu niesamowicie buduje napięcie i patos sytuacji, poprzez motyw muzyczny „Cwału Walkirii”, a następnie bezpardonowo całe napięcie rozładowuje, jakby niszczył utkany wcześniej misterny plan. Nie zdradzę, w jaki sposób, bo to chyba jedna z najśmieszniejszych scen w całym filmie. (edit: to jednak podobno nie "Cwał Walkirii" a motyw z japońskiego filmu "Battle Royale")

    O Tarantino mówi się, że potrafi wyciągnąć z aktorów więcej umiejętności i talentu, niż w rzeczywistości go posiadają. Świetna gra aktorska jest również wielką zaletą „Django” – w roli doktora Schultza pojawia się, odkryty właśnie przez Tarantino, Christoph Waltz – gra świetnie, ale nie wychodzi poza to, co widzieliśmy w jego kreacji Hansa Landy (inna sprawa, że tamtą rolą poprzeczkę ustawił sobie niewiarygodnie wysoko). Widz czerpie czystą przyjemność z oglądania go na ekranie. Jamie Foxx w roli Django i Samuel L. Jackson na drugim planie również dają radę, ale najlepiej zaprezentował się chyba Leonardo DiCaprio w roli Candy’ego. Doskonała kreacja bogacza, zepsutego biologicznymi teoriami tłumaczącymi, dlaczego czarni powinni być tylko niewolnikami. 


    Osobny akapit należy poświęcić stronie technicznej – muzyka jest doskonała (zresztą – to chyba nikogo nie dziwi – Tarantino ma niesamowity dar dobierania do swoich filmów genialnej, świetnie pasującej do obrazu muzyki). Warto podkreślić również jakość zdjęć – te naprawdę robią wrażenie. A piękno kadru, przedstawiającego bawełnę, na którą spadają krople krwi (obraz znany choćby ze zwiastuna) urzeknie chyba każdego.


    „Django” to bardzo dobry film. To kolejna mocna pozycja Quentina Tarantino, ale jednocześnie – przynajmniej dla mnie – nie jest to jego szczytowe osiągnięcie. „Bękarty wojny” trwały mniej więcej tyle samo (2 godziny i 40 minut), ale dostarczyły mi więcej przyjemności. Amerykanin znów nie zawodzi swoich fanów. Ci znów będą zachwyceni jego najnowszym osiągnięciem, a on sam pewnie znów będzie denerwował się na Amerykańską Akademię Filmową, że ta nadal nie chce nagradzać jego kina. Ja, to co robi Quentin Tarantino, doceniam i uważam go za jednego z najlepszych współczesnych reżyserów. Polecam! D-J-A-N-G-O. Pamiętajcie – „D” jest bezdźwięczne!





    zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.latinospost.com , http://www.aintitcool.com , http://www.drafthouse.com , http://www.filmdrunk.uproxx.com

    13 komentarze :

    1. nie mogę się doczekać tego filmu!

      OdpowiedzUsuń
    2. Ja również nie mogę się doczekać. Naprawdę cieszę się z tak pozytywnej oceny. Twoja recenzja utwierdziła mnie w przekonaniu, że w kinie nie może mnie zabraknąć :)
      Jestem ciekawa jak wypadł DiCaprio.

      OdpowiedzUsuń
    3. Anonimowy10/1/13 17:49

      Ja też! A tak a propos, świetna recenzja, brawa!

      OdpowiedzUsuń
      Odpowiedzi
      1. Anonimowy21/1/13 16:42

        A skąd Ty wiesz, że to świetna recenzja, skoro filmu jeszcze nie widziałeś? :) Głupota ludzka mnie przeraża.

        Usuń
      2. Przecież jest się w stanie ocenić choćby język, jakim coś jest napisane, niekoniecznie odnosząc się do filmu. To czy coś jest "świetne" to subiektywna ocena, jeśli coś czyta się lekko, jest napisane poprawnie i z jajem to dla kogoś może być "świetne", a jak to się ma do treści filmu to już inna sprawa.

        Usuń
    4. Anonimowy10/1/13 19:44

      Muzyka podczas ataku zamaskowanych ludzi to "Requiem and Prologue" z filmu japońskiego "Battle Royale", nie Wagner. Tu link udowadniający :P

      http://www.youtube.com/watch?v=dfLg1Tvnl28

      OdpowiedzUsuń
      Odpowiedzi
      1. ha, a to ciekawa sprawa! byłem pewien, że to Wagner. w każdym razie brzmi podobnie. dzięki za informację!

        Usuń
      2. Anonimowy11/1/13 15:52

        Bardzo proszę :) Także zmień to w recenzji, jeśli się da :D

        Usuń
      3. Anonimowy11/1/13 15:55

        Aha - chociaż wykorzystano fragment w "Battle Royale", to konkretnie jest to "Dies Irae" z "Requiem" Verdiego.

        Usuń
    5. Anonimowy19/1/13 16:25

      Bardzo dobra recenzja, najlepsza jaką do tej pory udało mi się przeczytać, idealnie obrazuje moje uczucia dotyczące filmu. Gratulacje

      OdpowiedzUsuń
    6. Krótko i na temat, jak już wiesz moje zdanie jest podobne :) Nie wiem tylko czy te dialogi są takie "ciągnące się w nieskończoność", jak napisałeś. Takie to były w Pulp Fiction, tutaj raczej jest mocno na temat, każdy dialog wnosi coś do akcji (może poza sceną z workami - rewelacyjną z resztą!), nie ma paplania dla paplania, jak zdarzało się to wcześniej, a przynajmniej nie w takim stężeniu.
      Kadr z bawełną - miazga, bardzo mi się spodobał, z resztą ewidentne podobieństwo do tego ze śniegiem w Kill Billu.
      Pozdrawiam ;)

      OdpowiedzUsuń
    7. Anonimowy29/1/13 02:30

      D jest Nieme...

      OdpowiedzUsuń
    8. Do "Bękartów wojny" się nie umywa, choć zły nie jest. A DiCaprio doooobry!

      OdpowiedzUsuń