Zakochani w Rzymie
RECENZJA
Po nakręceniu pięknych pocztówek z Barcelony i Paryża, Woody Allen kończy (przynajmniej na razie) swoją pracę w Europie zatrzymując się w Rzymie u Roberto Benigniego z Aleciem Baldwinem, Ellen Page, Jesse Eisenbergiem czy Penelope Cruz.
Wiadomo, że Rzym to jedno z piękniejszych miast na świecie, wdzięczne dla fotografów i operatorów kamery, dlatego już na samym początku historia, jakakolwiek by ona nie była, zyskuje. A że Allen potrafi uchwycić piękno miasta widzieliśmy już w jego poprzednich filmach. „Vicky Cristina Barcelona” mi się podobała, „O północy w Paryżu” byłem zachwycony. Jak jest tym razem?
Wiadomo, że Rzym to jedno z piękniejszych miast na świecie, wdzięczne dla fotografów i operatorów kamery, dlatego już na samym początku historia, jakakolwiek by ona nie była, zyskuje. A że Allen potrafi uchwycić piękno miasta widzieliśmy już w jego poprzednich filmach. „Vicky Cristina Barcelona” mi się podobała, „O północy w Paryżu” byłem zachwycony. Jak jest tym razem?
Przede wszystkim zaznaczyć trzeba, że „Zakochani w Rzymie” to film wielowątkowy. Mamy tu młodego architekta - Jacka (Mark Zuckenberg Jesse Eisenberg), mieszkającego ze swoją dziewczyną, którą... odwiedza przyjaciółka Monica (Ellen Page). Między tym dwojgiem zaczyna coraz bardziej iskrzyć (brzmi znajomo?), ale wtedy, w kluczowych momentach do akcji wkracza starsze alter ego młodego architekta – John (Alec Baldwin), wygłaszający krytyczne uwagi, próbujący ustrzec młodego Jacka przed błędami, które sam popełnił.
Jest też wątek niezwykle zwyczajnego Leopoldo (Roberto Benigni), który codziennie rano wstaje o siódmej, je z rodziną śniadanie i idzie do pracy. Jednak pewnego dnia, nieoczekiwanie Leopoldo – najzwyklejszy ze zwykłych, szarych ludzi zdobywa ogromną popularność, media zaczynają szaleć na jego punkcie i śledzić każdy jego krok – to czy się ogolił, jak myje zęby, co kupuje w sklepie. Zarysowuje się również wątek zmiany człowieka pod wpływem ogromnej popularności i uwielbienia – oto, do tej pory zwykły mąż, którego nie podejrzewalibyśmy o zdradę ma szansę dokonać skoku w bok z piękną kobietą.
Na ekranie pojawia się również sam Woody Allen jako Jerry - artysta, którego sława już przeminęła, który odcina kupony od swoich wcześniejszych sukcesów. Lecz gdy tylko nadarza się okazja i czujne ucho reżysera słyszy doskonały, męski głos wydobywający się z łazienki, Jerry nie waha się ani chwili i wszelkimi sposobami próbuje przekonać śpiewaka do tego, by rozpoczął międzynarodową, operową karierę.
Wszystko oczywiście w scenerii Rzymu, filmowanego tak, że pierwsze, co chce się zrobić po wyjściu z kina to kupić bilet na wycieczkę do stolicy Italii. Do tego mamy też lekko ironiczne spojrzenie na miasto jako labiryntu ulic, uliczek, mostków, fasad budynków, w których bez problemu można się zgubić.
Mamy tu niewymuszony humor, absurdalne sytuacje, doskonałą taką-jak-zawsze kreację neurotycznego Jerry’ego w interpretacji Woody’ego. Niecałe dwie godziny mijają całkiem szybko, chociaż zdarzają się również momenty zwyczajnie nudne.
Do gustu najbardziej przypadł mi wątek Leopoldo i prysznicowego śpiewaka operowego. Trójkąt miłosny i wzajemne fascynacje widziałem już choćby w „Vicky Cristina Barcelona”, choć nie ukrywam – i ten wątek zbudowany jest ciekawie, głównie za sprawą wszechobecnego, włączającego się w odpowiednich chwilach Aleca Baldwina.
Na ekranie pojawia się również sam Woody Allen jako Jerry - artysta, którego sława już przeminęła, który odcina kupony od swoich wcześniejszych sukcesów. Lecz gdy tylko nadarza się okazja i czujne ucho reżysera słyszy doskonały, męski głos wydobywający się z łazienki, Jerry nie waha się ani chwili i wszelkimi sposobami próbuje przekonać śpiewaka do tego, by rozpoczął międzynarodową, operową karierę.
Wszystko oczywiście w scenerii Rzymu, filmowanego tak, że pierwsze, co chce się zrobić po wyjściu z kina to kupić bilet na wycieczkę do stolicy Italii. Do tego mamy też lekko ironiczne spojrzenie na miasto jako labiryntu ulic, uliczek, mostków, fasad budynków, w których bez problemu można się zgubić.
Mamy tu niewymuszony humor, absurdalne sytuacje, doskonałą taką-jak-zawsze kreację neurotycznego Jerry’ego w interpretacji Woody’ego. Niecałe dwie godziny mijają całkiem szybko, chociaż zdarzają się również momenty zwyczajnie nudne.
Do gustu najbardziej przypadł mi wątek Leopoldo i prysznicowego śpiewaka operowego. Trójkąt miłosny i wzajemne fascynacje widziałem już choćby w „Vicky Cristina Barcelona”, choć nie ukrywam – i ten wątek zbudowany jest ciekawie, głównie za sprawą wszechobecnego, włączającego się w odpowiednich chwilach Aleca Baldwina.
Aktorzy zagrali z odpowiednim luzem, lekkością i wdziękiem. Słabo wypadła, moim zdaniem, Penelope Cruz, ale w jakiś sposób jest to też wina papierowej postaci – niewiele dałoby się z niej wycisnąć. Jesse Eisenberg natomiast gra tak, jakby nadal tkwił w skórze Marka Zuckenberga. Roberto Benigni również ani na centymetr nie wychodzi ze swojego emploi – zawsze jest głośny, dynamiczny, wesoły i komiczny. Aktorsko więc tylko poprawnie, ale przynajmniej z lekkością.
Co na to fani Allena? Znaleźli się już tacy, którzy kręcą nosem, ale przyznajmy szczerze – oni będą kręcili nosem na każdy jego nowy film, bo „przecież „Manhattan”, czy „Annie Hall” to arcydzieło – nie to co te dzisiejsze filmy!”. Jednak słyszalne na sali kinowej wybuchy histerycznego śmiechu (dosłownie) świadczą, że niektórzy fani są też zadowoleni z rzymskiej wycieczki Amerykanina. I ja „Zakochanych w Rzymie” polecę – to naprawdę dobry film, który może uprzyjemnić nam wieczór.
Co na to fani Allena? Znaleźli się już tacy, którzy kręcą nosem, ale przyznajmy szczerze – oni będą kręcili nosem na każdy jego nowy film, bo „przecież „Manhattan”, czy „Annie Hall” to arcydzieło – nie to co te dzisiejsze filmy!”. Jednak słyszalne na sali kinowej wybuchy histerycznego śmiechu (dosłownie) świadczą, że niektórzy fani są też zadowoleni z rzymskiej wycieczki Amerykanina. I ja „Zakochanych w Rzymie” polecę – to naprawdę dobry film, który może uprzyjemnić nam wieczór.
zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.aceshowbiz.com , http://www.nytimes.com
Ostatni film Allena "O północy w Paryżu" podobał mi się, ale nie jakoś specjalnie, dlatego niezbyt miałam ochotę na kolejną wycieczkę z tym reżyserem. Widzę jednak, że ten film może być idealny na jesienny wieczór i bardzo relaksujący.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
ja, mi, mnie - odmieniane na wszystkie sposoby. Sprawozdanie z akcji.
OdpowiedzUsuńOto recenzja, nie ma co...
0 ja, 2 mi, 0 mnie, 1 moim zdaniem.
Usuńoto "złośliwy" komentarz, nie ma co...
nawet dla amatora powyższą recenzję czyta się źle... stylistyka jest koszmarna, naciągana, pozbawiana polotu i oryginalności...
OdpowiedzUsuńNowy Allenek jest sympatyczny i nic poza tym. Oglądałam go będąc we Wrocławiu dzień przed wylotem do Hiszpanii, więc było mi dobrze tak po prostu. Film mnie nie zachwycił. Za to w "O północy w Paryżu" jestem zakochana. To jest film szyty na moją miarę. Bardzo inspirujące:)
OdpowiedzUsuńhttp://czarodziejskagoraksiazek.blogspot.com/2011/09/imieninowy-allen-o-ponocy-w-paryzu-i.html
Ostatnio sobie przypominam dzięki Tvp Kultura starsze filmy Allena i za każdym razem jest to uczta i ból mięśni brzucha:)