• Kultura, głupcze!

    Lana del Rey: Born to sing?


    Lana del Rey - Born to Die
    RECENZJA

    Dużo mówi się o kondycji współczesnego popu. Że słaby, że nic wartościowego, że umarł wraz z Michaelem Jacksonem (jedna z większych głupot, jakie słyszałem). Przypadki takie, jak Lany del Rey pokazują, że pop ma się bardzo dobrze.

    Amerykańska artystka, która nazywana jest „gangsterską Nancy Sinatrą” miesza w swoich piosenkach różne motywy, dźwięki i gatunki, dlatego trudno jednoznacznie określić, ile w tym popu, ile wpływów współczesnego hip hopu, a ile dźwięków charakterystycznych dla muzyki różnych wokalistek występujących pod swoim nazwiskiem.



    Głos Lany del Rey (naprawdę nazywa się Elizabeth Grant) jest absolutnie wciągający od pierwszych tonów. Potrafi śpiewać niskim głosem, wręcz niedbale, jak w tytułowej piosence, która równocześnie była drugim singlem – Born to Die, a chwilę później przejść do słodkiego głosiku dziewczynki-uwodzicielki (Off to the races). W jeszcze innych miejscach (Blue Jeans, Video Games) jej głos kojarzy mi się z Tori Amos z czasów Little Earthquakes. Możliwości ma ogromne, wykorzystuje je bardzo dobrze, dlatego jestem pewien, że z uwagą będę śledził jej dalsze dokonania.

    Tło dla głosu Elizabeth Grant jest bardzo zróżnicowane. Raz używa dźwięków rodem z r’n’b, innym razem tylko przejmująco smutnie brzmiącego pianina (Video Games), całej gamy popowych dźwięków (Diet Mountain Dew), a nawet smyczków. Tym jednak, co najbardziej mi się podoba to stosowanie ciekawych i porywających bitów praktycznie w każdym utworze – w jednych są one bardziej wyeksponowane (jak marszowy rytm w Summertime Sadness), w innych na drugim planie.

    Myślę, że teksty mogą trafić do młodych kobiet. Zresztą, najlepszym podsumowaniem albumu w warstwie lirycznej jest chyba ostatni utwór – This is What Makes Us Girls. Elizabeth często na Born to Die pokazuje twarz lolity, pewnej siebie kobiety, która wie, czego chce, kocha się w złych facetach, pije i korzysta z życia – wyczuć to można niemal w każdym tekście. Są czerwone sukienki, jest bikini, mascara, alkohol, tańczenie na stole i zalotne uśmiechy. Trafia czy irytuje?

    Nawet najlepszą płytę po pewnym czasie skracam do kilku ulubionych utworów – nie inaczej jest też z tą. Wyróżniłbym oczywiście Born to Die, Video Games, jako naprawdę udaną balladę, od której zaczęła się kariera Lany del Rey, National Anthem, w którym obok smyczków słyszymy wyraźny bit i który ma jeden z najbardziej porywających refrenów na płycie, oraz Radio.

    Wersja rozszerzona albumu zawiera trzy dodatkowe piosenki, które trzymają wysoki poziom pozostałych dwunastu z edycji standardowej. Spośród nich zdecydowanie najbardziej przypadła mi do gustu Lucky Ones - piękny utwór, w którym doskonale słychać, że Lana naprawdę ma spore możliwości wokalne.

    Muzyka Lany del Rey może kojarzyć się z wieloma innymi wykonawcami - Tori Amos, Dusty Springfield, Amy Winehouse (nawiązywanie do lat 60), trochę Florence + The Machine. Pomijając wszystkie afery związane ze sztucznością Lany del Rey (zmyślona biografia) trzeba przyznać, że Born to Die to po prostu bardzo dobra płyta. Świetny głos i dobry podkład muzyczny – dwa elementy, które dobrze się komponują. Czego chcieć więcej?



    zdjęcia: http://www.amazon.com , http://www.gazeta.pl

    1 komentarze :

    1. Póki co znam tylko trzy jej piosenki, a są to oczywiście Born to die, Video games i Blue Jeans i jestem naprawdę zachwycona każdą z nich.
      Skoro chwalisz resztę, to chyba posłucham całej płyty, intrygują mnie szczególnie te smyczki!

      OdpowiedzUsuń