W kinach pojawia się ostatnio sporo filmów podejmujących tematykę niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych. Rok temu mieliśmy „Django”, w którym Tarantino bawił się konwencją w swoim stylu, Lee Daniels nakręcił „Kamerdynera”, skupionego na walce społeczności czarnych z rasizmem i uznaniem ich praw. Kolejny głos dodał od siebie Steve McQueen – reżyser, którego bardzo cenię za „Głód” i jeszcze bardziej za „Wstyd” – mimo wszystko wciąż najlepszy i najbardziej uderzający film w jego karierze.
Brytyjczyk, który za cel wziął sobie portretowanie cierpienia fizycznego („Głód”) i psychicznego („Wstyd”) łączy te dwa motywy w „Zniewolonym”, stosując środki, które już znamy i które dobrze się sprawdzają. Głębokim śladom na plecach po użyciu bata towarzyszą więc równie głębokie cierpienia psychiczne głównego bohatera.
Cały film ukazuje kolejne stopnie odzierania człowieka z godności i tresowania go do roli posłusznego, biernego niewolnika. Widoczne jest to zarówno w usposobieniu białych właścicieli plantacji jak i w przełamywaniu kolejnych barier w charakterze głównego bohatera. Początkowo trafia on do kulturalnego Forda, bijącego się w myślach z wyrzutami sumienia, któremu towarzyszy brutalny Tibeats, będący jakby łącznikiem prowadzącym do „pogromcy czarnuchów” – Edwina Eppsa. W pierwszych chwilach po porwaniu, Solomon ma też nadzieję na to, że wkrótce będzie wolny, sprzeciwia się, potrafi postawić się Tibeatsowi. Z czasem jednak zaczyna zachowywać się jak reszta niewolników, a momentem kulminacyjnym jest chwila, w której zaczyna śpiewać wraz z innymi towarzyszami niedoli.
Ostatnio, w recenzji „Witaj w klubie” stwierdziłem, że być może to ja robię się niecierpliwy, zarzucając reżyserom przeciąganie scen i szybko ogarniającą nudę. „Zniewolony” trwa nieco ponad dwie godziny, ale ogląda się go naprawdę dobrze, reżyser dobrze prowadzi historię. Choć trzeba być przygotowanym na to, że wiele będzie tu scen niemych, ukazujących po prostu cierpiącą twarz Chiwetela Ejiofora. McQueen dobrze operuje detalami, dzięki czemu jednym kadrem potrafi wymownie pokazać beznadziejną sytuację niewolników.
„Zniewolonemu” niewiele można zarzucić w kwestiach aktorskich. Chiwetel Ejiofor gra dobrze, dyskretnie, trochę chowając się w swojej roli – i dlatego jego mimika i „cierpiące oczy” tak dobrze wypadają na ekranie. Nie epatuje swoim cierpieniem, raczej lekko zaznacza dramat rozgrywający się w głowie bohatera. Zupełnie inną rolę dostał natomiast Michael Fassbender, który szarżuje jak tylko się da i… nie wiem, czy nie poszedł w tym za daleko. Uwielbiam go jako aktora, ale nominacja do Oscara za tę rolę jest chyba trochę na wyrost. Czystym zabiegiem marketingowym było natomiast dodanie na plakacie nazwiska Brada Pitta, który pojawia się tylko na kilka minut, a jego postać jest irytująca, naiwna i zbyt nieskazitelna.
Wrażenie robi za to imponujący przepych szczegółów we wnętrzach domów. Scenografowie naprawdę się postarali. Bogactwo białych znakomicie kontrastuje z surowymi wnętrzami chat czarnych. Również muzyka może się podobać, choć jest skomponowana tak jednoznacznie jak się tylko da – reżyser powiedział pewnie Hansowi Zimmerowi „niech będzie smutna”, a ten za bardzo wziął sobie to życzenie do serca. Pojawiają się też zarzuty, że to autoplagiat ze ścieżki dźwiękowej do „Incepcji”. Cóż. McQueen ma pecha – w muzyce do „Wstydu”, skomponowanej przez Harry’ego Escotta uważni widzowie zauważyli niepokojące podobieństwa do ścieżki Zimmera z „Cienkiej czerwonej linii”.
„Zniewolony” to bardzo dobry film, ukazujący problem niewolnictwa w dość typowy, ale za to znakomicie zrealizowany sposób. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że to obraz zbyt europejski jak na standardy amerykańskie i trochę bardziej amerykański od wcześniejszych dokonań Steve McQueena. Nie jest to arcydzieło, które powinno być obsypane wszystkimi możliwymi nagrodami, ale jak najbardziej mocna pozycja godna uwagi.
zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.screenrant.com
0 komentarze :
Prześlij komentarz