Zdarzają się czasem takie filmy, po których od razu wiadomo, że na rozdaniu Oscarów będą głównymi faworytami. Istnieją takie motywy, które Akademii podobają się już od dawna. Znane są takie sposoby poświęcania się aktora dla roli, że zachwyt wśród kolegów-aktorów jest pewny. Trafiają się takie historie, które są gotowym materiałem na film – odpowiednio podbudowujące, ale jednocześnie dramatyczne. Ukazujące nieprzyjemnego bohatera, który pod wpływem osobistej tragedii przechodzi głęboką przemianę i odkrywa prawdziwe wartości.
Takim właśnie filmem, skrojonym typowo pod Oscary, jest „Witaj w klubie”.
W latach osiemdziesiątych świat (czyt. Amerykę) ogarnęła epidemia AIDS. To, co dla jednych stało się osobistą tragedią, dla innych było źródłem ogromnych zarobków. Firmy farmaceutyczne, produkujące preparaty minimalizujące skutki choroby, zarabiały krocie. W tym czasie powstawały też kluby, w których zrzeszali się chorzy na HIV i kupowali środki nie dopuszczone do użytku przez Komisję ds. Żywności i Leków. Jeden z takich klubów założył Ron Woodroof, szmuglujący tabletki przez granicę z Meksykiem i sprzedający innym zarażonym kilka kolejnych dni życia.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że „Witaj w klubie” to film niepoprawny politycznie, zwłaszcza w bastionie politycznej poprawności – Ameryce. Ale jednak Woodroof z dziwkarza i homofoba przechodzi przemianę w znawcę współczesnej medycyny i nawiązuje specyficzną relację z transseksualistą. Wszystko pod wpływem choroby, walki o godne życie i oszukiwaniu zbliżającej się śmierci. Przemiana przebiega dość typowo – początkowe niezrozumienie i nietolerancja, przechodzą w szorstką znajomość, aż w końcu rodzi się prawdziwa, męska przyjaźń. Nic oryginalnego.
Prowadzenie historii również nie jest wcale tak oryginalne, jak można by pomyśleć, patrząc na oceny filmu w większości recenzji. Jest poprawnie – wszystko wiedzie w sposób naturalny od jednego punktu do drugiego, ale z czasem kolejne problemy z Komisją, policją i ich rozwiązywanie, kolejne przewożenie leków przez granicę i następne sceny z niewyraźną miną Jennifer Garner stają się nudne. A może to ja robię się coraz bardziej niecierpliwy?
Być może właśnie przez to tak bardzo na ekranie błyszczą aktorzy. Bo jeśli „Witaj w klubie” zasługuje na najwyższe laury, to właśnie w kategoriach aktorskich. Matthew McConaughey, który do roli schudł 17 kg wygląda rzeczywiście na maksymalnie wyniszczonego używkami i chorobą. Do tego, co należy zapisać jako ogromną zaletę, nie szarżuje zanadto swoim bohaterem. Jego postać jest dokładnie taka jak być powinna – poruszająca, zajmująca i nieprzerysowana. Oscar jest bardzo prawdopodobny, a dla Matthew to chyba najlepsza rola w karierze.
Zupełnie innymi środkami została natomiast sportretowana postać transseksualisty Rayona, granego przez Jareda Leto. To rola oparta na przerysowaniu i intensywności. Tak doskonale napisana, że wystarczy się w nią odpowiednio wczuć i puścić wodze fantazji, zagrać na 100%, bez jakichkolwiek uników. I otrzymamy postać znakomitą. Absolutnie nie mam zamiaru odbierać Jaredowi Leto sprawności we wcieleniu się w Rayon – w rolę, za którą zapewne dostanie Oscara. Dwaj główni bohaterowie stanowią dla siebie przeciwwagę, a oś ich relacji jest dla mnie główną osią napędową tego obrazu.
Surowe kadry, ukazujące Teksas takim, jakim ten stan jest, sprawiają, że powstającą wewnątrz pustkę i stopniowe wyniszczanie organizmu głównego bohatera odczuwamy jeszcze mocniej. Reżyser pełnymi garściami czerpał z klimatu Ameryki lat osiemdziesiątych, co widać w scenografii, samochodach, ale także muzyce.
„Witaj w klubie” to popis gry aktorskiej. To ciekawy klimat, wiernie odwzorowujący Stany lat osiemdziesiątych i pokazujący wykluczenie jednostki chorej na AIDS ze społeczeństwa. To obraz, który zaciekawia, pozwala obserwować postępującą degradację organizmu, ale jednocześnie momentami nie potrafiący utrzymać uwagi widza. Film roku? Zdecydowanie nie. Raczej dobra produkcja, o której się mówi i o której będzie mówić się jeszcze więcej.
zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.running-reel.com
zgadzam się Twoją opinią,nie jest to film roku ale naprawde dobry i ukazuje to co ukazać ma!
OdpowiedzUsuńAle Matthew bardzo mnie pozytywnie zaskoczył bo z jego strony to naprawdę ogromna praca jeżeli pół życia spędził przy debilnych komediach
Może nie najlepszy, ale napewno w czołówce. Matt a zwłaszcza Leto który mnie totalnie kupił tą rolą zasługują na Oscara, co najmniej,
OdpowiedzUsuńI serio Zniewolony miał być wyciskaczem łez... no błagam, kiedy umierał Ray ryczałam jak bóbr, za te emocje jest u mnie w najlepszej trójce ;)