Ile razy sprawdziliście dziś facebooka? Telefon, w oczekiwaniu na smsa? Obejrzeliście filmik na youtube, kupiliście coś na allegro, przelaliście koledze pieniądze przez internet? Ile razy w swoim życiu słyszeliście o „cyfrowym pokoleniu”, o ludziach, którzy nie potrafią nawiązywać normalnych relacji międzyludzkich w „realnym świecie”, a brylują inteligencją, humorem i otwartością w internecie?
Dzięki/przez* rozwój elektroniki, zaczynamy żyć dwoma życiami naraz. Tym prawdziwym, w którym z ludźmi rozmawiamy twarzą w twarz i tym, w którym możemy się wykreować, udawać kogoś innego, patrzeć na wszystko z dystansu i dyskutować emotka w emotkę.
Choć Spike Jonez kreśli przed nami wizję przyszłości, to wszystko tu jest przerażająco realne i nam znajome – funkcjonowanie bohaterów, wnętrza, budowle, zabiegany styl życia i coraz większe skupienie na elektronice, która wiele spraw może załatwić za nas. Ludzie przemykają z telefonami, słuchawkami w uszach, żyją w miejskiej dżungli, dzieląc ją z innymi, a jednocześnie czując się samotnymi. Reprezentantem społeczeństwa jest Theodore, który nie potrafi funkcjonować w normalnym związku z kobietą, więc próbuje przenieść swoje uczucia na system komputerowy, który doskonale potrafi zrozumieć jego potrzeby i pragnienia.
Podczas seansu czujemy się niekomfortowo – jakbyśmy podglądali prawdziwego człowieka w najbardziej intymnych chwilach – takich, które powinien przeżywać samemu. To zasługa przede wszystkim fenomenalnego wyczucia roli przez Joaquina Phoenixa oraz doskonale napisanego scenariusza. Jeden z najlepszych aktorów swojego pokolenia po raz kolejny udowadnia (serio?! Czy on musi jeszcze cokolwiek udowadniać?!), jak wielkim artystą jest i jak za pomocą mimiki, delikatnych uśmiechów i wszystko mówiących spojrzeń, oddać całe wewnętrzne skomplikowanie bohatera.
Spike Jonze natomiast po raz kolejny zachwyca sposobem ukazania samotności na ekranie i znajomością ludzkiej natury. Stosując metaforykę, niedopowiedzenia i subtelnie sygnalizując to, co dzieje się w głowie bohatera, dotyka wprost naszych emocji, z doskonałym wyczuciem i precyzją. Scenariusz, choć dość prosty, momentami nasuwa skojarzenia z jego wcześniejszym, krótkometrażowym filmem „I’m here”, czy nawet „Solaris” Lema.
W okresie walentynkowym należałoby się raczej spodziewać wysypu przesłodzonych komedii, których oglądanie męczy. Zamiast tego jednak, polskie kina proponują nam film prawdziwie dotykający ludzkich emocji i pokazujący historię prostą, ale przerażająco prawdopodobną. Sygnalizującą, że ukazana na ekranie przyszłość już wkrótce może stać się bolesną teraźniejszością.
*niepotrzebne skreślić
zdjęcie: http://www.filmweb.pl
z jeszcze większą chęcią się na to wybiorę
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa recenzja - w sumie trafiłam tutaj zaintrygowana opisem z Filmwebu. Jestem świeżo po seansie i mam podobne odczucia co do filmu.
OdpowiedzUsuńCzłowiek dzisiaj o wiele lepiej porozumiewa się za pomocą technologii, niźli spotykając się twarzą w twarz. Dodaje to odwagi, rozwija wyobraźnię, ułatwia życie. Film pokazuje bardzo istotną rzecz, a właściwie jej brak, co doskwiera głównemu bohaterowi - fizyczność. Wszystko opiera się na uczuciach, ale one same nie są w stanie pokonać wszystkich przeszkód. Brak możliwości dotknięcia kogoś, znalezienia go w świecie rzeczywistym pokazuje nam jak kruche jest nasze życie i jak bardzo uzależnieni jesteśmy od technologii. Jak zniknie z naszego życia, nastaje chaos. Nie potrafimy sobie poradzić. "Her" to nie tylko opowieść o miłości i ludzkich uczuciach i warto o tym pamiętać.
Niezmiernie cieszy mnie, że polskie kino serwuje taką pozycję w Walentynki.
Tegoroczne Walentynki w kinie nie zapowiadają się tak źle... dzięki za recenzję.
OdpowiedzUsuńGłos Scarlett jest nieziemski, nie dziwi mnie ze sie biedaczek zakochał ;p
OdpowiedzUsuń