• Kultura, głupcze!

    Kamerdyner: Serwuję współczucie


    Eugene Allen służył w Białym Domu przez 34 lata. Był świadkiem zabójstwa Kennedy’ego, rodzącej się świadomości politycznej Afroamerykanów, działalności Martina Luthera Kinga, afery Watergate, a przy tym kompletnie nie interesował się polityką. Był, ale jakby go nie było – niewidoczny, cichy, na zapleczu, serwując kolejnym prezydentom Stanów Zjednoczonych kawę. Słyszał tajne narady, widział głowy państwa w chwilach triumfu i słabości. Doświadczył tylu wydarzeń, że jego historia to gotowy materiał na film. 




    Cecil Gaines (bo tak nazywa się tu główny bohater) na salony trafił z prawdziwego koszmaru – plantacji bawełny, na której czarni traktowani byli jak niewolnicy, podludzie, osoby gorsze pod każdym względem. Na własne oczy widział śmierć swojego ojca, zastrzelonego przez właściciela farmy i postanowił wyrwać się z niesprzyjającego Południa i przenieść się w mniej niebezpieczne miejsca. Tak w krótkim czasie trafił do Białego Domu jako kamerdyner. Amerykanie lubią takie historie - od zera do bohatera.

    Na drugim planie natomiast pokazana jest walka murzyńskiej społeczności o prawa. Uderza różnica w postawie ojca i syna – ojciec służy kolejnym białym prezydentom USA, a jego syn angażuje się w ruch, który ma na celu wyemancypowanie czarnych. Co i rusz jest aresztowany, bierze udział w zamieszkach, kilkakrotnie unika śmierci. Pogodzony ze swoim losem, prowadzący wygodne życie Cecil, nie rozumie postawy Louisa, co prowadzi do rodzinnego konfliktu. 

    Nie da się w dwugodzinnym filmie pokazać siedemdziesięciu lat historii, dlatego oczywistym jest, że wiele wątków potraktowanych zostało pobieżnie. Prezydenci na ekranie pojawiają się dosłownie na kilka chwil. Nie poczujemy dramatu zabójstwa Kennedy’ego (ta jedna scena z Jackie wcale nie gra na emocjach), czy siły i oddźwięku w amerykańskim społeczeństwie afery Watergate.


    Trzeba przyznać, że udało się Lee Danielsowi skompletować imponującą obsadę. Poza świetnym w swojej roli Forestem Whitakerem, na ekranie widzimy Oprah Winfrey, Robina Williamsa, Johna Cusacka, Jane Fondę, Cubę Gooding Juniora, Lenny’ego Kravitza, czy Alana Rickmana, ucharakteryzowanego na Ronalda Reagana tak doskonale, że poznałem go tylko po głosie. Aktorsko i technicznie filmowi niewiele można zarzucić.

    „Kamerdyner” porusza emocje jednak tylko pobieżnie, jakby je muskając. Owszem, Cecil Gaines wyzwala w widzach sympatię, ale patrząc na zamieszki w Ameryce, czujemy nadmierny patos, nadmierne uduchowienie walki o prawo do godności. Szczególnie natomiast razi napompowane zakończenie, wychwalające Baracka Obamę za... kolor jego skóry.

    Mamy więc tu do czynienia z doskonałym pomysłem, historią, która sama w sobie idealnie nadaje się na film i z dobrym osadzeniem dramatu rodzinnego zanurzonym w historii amerykańskiej polityki. Nie można jednak ukrywać, że w drugiej połowie film zdecydowanie traci tempo, po świetnym początku, a sam obraz jest wymuskany, ugrzeczniony, skrojony pod wyzwolenie emocji i współczucia, co jednak nie do końca się udaje. Zaserwowane danie jest więc letnie. Ani ziębi, ani grzeje.




    zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.animalnewyork.com

    2 komentarze :

    1. Rozumiem Twój punkt widzenia, ale trochę się nie zgodzę. Tak o 1 gwiazdkę.
      Przede wszystkim z tym, że trochę spłyciłeś wątek z Obamą. Właśnie sam fakt, że ten był czarny wystarczy do tego, by to na tyle "rozdmuchać" w tym filmie. Wcześniej tak na to nie patrzyłem, ale elekcja tego na prezydenta USA mogła być faktycznie ogromnym przeżyciem szczególnie dla takiego "Kamerdynera" ;)

      OdpowiedzUsuń
    2. świetny film - polecam!

      OdpowiedzUsuń