Pieniądze szczęścia nie dają – mawiają na ogół ci, którzy na niedobór gotówki nie cierpią. Jordan Belfort z pewnością by ich wszystkich wyśmiał, położył się na stosie dolarów u boku pięknej kobiety i na przeróżne sposoby wciągałby kokainę, zaznając pełni szczęścia.
„Wilk z Wall Street” to film oparty na faktach. Prawdziwa historia Jordana Belforta, oszusta finansowego, który w krótkim czasie dorobił się fortuny, a dzięki niej prowadził iście dionizyjski styl życia. Liczy się hajs, koks, dziwki.
Pierwszego dnia po zdaniu egzaminu na brokera, młody Jordan Belfort obserwuje jak giełda odnotowuje gigantyczny spadek. To oznacza jedno - ponowne poszukiwanie pracy, aby związać koniec z końcem. Trafia do podrzędnej firmy, zajmującej się sprzedażą akcji nieistotnych firm, których siedziby mieszczą się w garażach. Tam odkrywa, że na oszukiwaniu klientów może się prawdziwie obłowić, dlatego zakłada firmę, która w krótkim czasie przynosi niewyobrażalne dochody. Hulaszczym trybem życia Belforta zaczyna interesować się FBI, a droga od zera do milionera zaczyna podążać w drugą stronę.
„Wilk z Wall Street” to przede wszystkim prawdziwy popis aktorski Leonardo DiCaprio. Facet przyciąga uwagę widzów momentalnie, w każdej scenie (choć gdy na ekranie pojawia się Margot Robbie skutecznie odciąga uwagę) prezentując niesamowitą charyzmę. W trzygodzinnym filmie zagrał imprezowicza, prawdziwego lidera, mającego posłuch u każdego pracownika, czy pogrążonego w szaleństwie narkomana. Fantastyczna kreacja, ale czy przebije Toma Hanksa z „Kapitana Phillipsa” w drodze po Oscara? Niezbadane są wyroki Akademii.
Genialny występ DiCaprio rzuca jednak tylko niewielki cień na pozostałych członków obsady. Jonah Hill jest rewelacyjny w najbardziej chyba komediowej roli w filmie, podobnie Matthew McConaughey. W roli chciwego, szwajcarskiego bankiera doskonale odnajduje się, znany z „Artysty” Jean Dujardin, a ekran dodatkowo ozdabia Margot Robbie.
Martin Scorsese, 71-letni weteran kinematografii bezbłędnie nadąża za nowymi trendami. Jego najnowszy film przez pierwszą godzinę jest niezwykle dynamiczny, akcja pędzi, a wątek rozwija się błyskawicznie nie dając chwili oddechu. Reżyser bawi się montażem, jak młody twórca.
Pierwsza godzina filmu to istne szaleństwo – tony kokainy, tysiące kobiet, imprezy, seks, wulgarność, obsceniczność. A jednak ogląda się to doskonale. Później klimat stopniowo zmienia się w coraz większy dramat głównego bohatera i o ile na początku cała sala zaśmiewała się w głos, o tyle w środkowej części podobne reakcje dotyczyły już tylko połowy publiczności, a w końcówce nie śmiał się już nikt.
I wszystko pięknie, ale gdy nastrój się zmienia, zmienia się też sposób opowiadania. Momentami sceny są wydłużone, żarty nie trafiają już idealnie w punkt, a widzowie w kinie zaczynają się wiercić w fotelach i spoglądać na zegarki. Doceniam dramat bohatera, chęć pokazania tego, co pieniądze robią z ludźmi i co robią ludzie, którzy nagle pieniędzy muszą się pozbyć, ale trzy godziny to stanowczo za długo. Film traci tempo, a Scorsese domyka absolutnie każdy wątek, nie pozostawiając nic domysłom widzów. Co najmniej przy czterech scenach miałem wrażenie, że oto już ta ostatnia, zaraz napisy, zaraz światła znów się zapalą.
Dlatego po opuszczeniu sali kinowej pozostają mieszane uczucia. Z jednej strony absolutne docenienie aktorów, montażu, humoru i pierwszej godziny filmu, z drugiej – wrażenie, że można to było wszystko skrócić i nie pokazywać tak drobiazgowo, nie kończyć każdego wątku, nie dopowiadać absolutnie wszystkiego. Nie zmienia to jednak faktu, że „Wilk z Wall Street” to dowód na to, że Martin Scorsese nadal jest w wysokiej formie.
Zatrudnia firmę? Ocenę filmowy dałam taką samą z tym, że (chociaż widziałam go ponad 2 tygodnie temu) nadal kojarzę tak, że nie pierwsza godzina, a prawie cała produkcja jest przepełniona tym co wymieniasz. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam Martina Scorsese, więc tego filmu z pewnością sobie nie odmówię. Trzy godziny (plus zwyczajowe ostatnio 40 minut reklam) przeraża, szczególnie że, jak piszesz tylko pierwsza utrzymuje widza w pełni skupienia, ale zaryzykuję :)
OdpowiedzUsuń"Momentami sceny są wydłużone, żarty nie trafiają już idealnie w punkt, a widzowie w kinie zaczynają się wiercić w fotelach i spoglądać na zegarki." Niestety zgadzam się. Z tym, że ja prawie cały film się nudziłam. Tak na prawde rosmieszyła mnie scena kiedy głowny bohater dzwoni z klubu (zaczynaja działać prochy) a potem usiłuje zejść po schodach i wejść do samochodu. No może jeszcze rozmowa z agentem FBI na jachcie.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałem dziś kilka blogów i artykułów w sieci za wielką kałużą. Wielu komentatorów zwraca uwagę na to ze film to pochwała tego rodzaju zachowań, pochwała chciwości i kilkaset minut dobrej zabawy z milionerem.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że na polskich blogach tego nie dostrzegam. Mamy jednak kilku inteligentnych ludzi, którzy potrafią dostrzec różnicę między wytykaniem palcem i wskazywaniem - To złe ludzie (O. Stone) a milczącym komentarzem, który pozwala zobaczyć jak świat wygląda naprawdę i wymaga troszkę inteligencji od swoich odbiorców.
Jeżeli ktoś chciał obejrzeć ten film w przekonaniu, że to komedia kryminalna w stylu Guya Richiego albo bardziej skomplikowanego Ocen's 11 z pewnością się zawiedzie i film będzie mu się "dłużył".
Końcówka, każda jej scena jest niezbędnie potrzebna w tym filmie. Dzięki temu poza 150 minutami spędzonymi na orgii z głównym bohaterem możemy zobaczyć też konsekwencje jakie go spotkały za czyny których się dopuścił. No i mam tu na myśli absolutne zero konsekwencji.
J.B. nadal biega po świecie i naciąga kolejnych ludzi. Nadal jest też obrzydliwie bogaty. Jedyną karą jest fakt, że nie może już osobiście grać i oszukiwać innych na giełdzie, robi to za pomocą innych ludzi.
Ten cichy komentarz, ta scena z agentem FBI jadącym metrem, scena z J.B. grającym w tenisa w więzieniu... to wszystko jest niezbędne i konieczne. I to właśnie dzięki temu film ma tak duży wydźwięk.
I dzięki czemu będzie go miał jeszcze długo - przynajmniej dopóki na Wall Street rzeczywistość wyglądać będzie tak jak do tej pory.
Ciekaw jestem opinii o innym oskarowym kandydacie - American Hustle. Amerykańscy komentatorzy się zachwycają (97% na rotten tomatoes). Jednak ja dostrzegam wiele wad.
Ja po tym filmie wyszłam i przez chwilę poczułam się jakbym sama była na haju... =) Dla mnie ten film to nie tylko pochwała próżności, bogactwa i upadku moralnego milionerów tego świata, ale także pokazanie wielu innych aspektów w humorystyczny i błyskotliwy sposób przy największych hitach muzyki rock'nrollowej.
OdpowiedzUsuńParadoksalnie w tej wysokoprocentowej historyjce, hojnie obsypanej prochami kryje się coś więcej. Widzimy człowieka, który tylko dzięki swoim ambicjom spełnia swoje największe marzenia, pomaga setkom innych ludzi śnić ten piękny sen, daje im nadzieję i wyrywa z nudnego, zwykłego świata, gdzie każdy dzień jest walką o przetrwanie. Pokazuje też, że im wyżej zajdziesz tym więcej jest ludzi, którzy chcą cię widzieć na samym dnie. Widzimy bohatera, który staje przed bardzo trudnymi decyzjami i który mimo swojej degeneracji popełnia bardzo szlachetne czyny i wybory. Ostatnie sceny były dla mnie naprawdę przerażające. Nagle uświadomiłam sobie, że ten niezwyciężony lider i człowiek sukcesu jest po prostu chorym, zagubionym i zrozpaczonym ojcem i mężem.
Ja cieszę się, że Scorseze tak rzetelnie przedstawił tę historię i życzę wielu Oscarów! =)
Jako średnio-zaawansowany amator kinematografii przypominam sobie co najmniej kilka produkcji z podobną fabułą. Nie mniej Leo zasługuje na duże brawa za tą rolę.
OdpowiedzUsuńP.S. Piekielnie długi ten film.