Zapomnijcie o Josephie Gordonie-Levitt, miłym chłopaku z „500 dni miłości”. Teraz to facet jednym spojrzeniem zaciągający dziewczyny do swojego łóżka. Zamienił Zooey Deschanel na Scarlett Johansson. Nie wzdycha już do tej jednej, jedynej, nowej pracownicy w biurze, ale chodzi z kolegami do klubów, pije piwo i głośno ocenia wygląd bawiących się tam dziewczyn. Nie schodzi poniżej pewnego poziomu – nie podrywa dziewczyn z oceną niższa niż 8.
Mogłoby się wydawać, że „Don Jon” to film o uzależnieniu od pornografii. Główny bohater nie potrafi bowiem bez niej żyć. Może mieć każdą kobietę, jaką chce – wystarczy, że pójdzie do klubu i na nią spojrzy. Ale dla Johna nawet najlepszy seks nie może równać się z codzienną sesją internetowej pornografii. Starannie wyszukuje filmy i... czerpie z nich satysfakcję, co prowadzi do konfliktu z kobietą, w której – jak mu się wydaje – po raz pierwszy prawdziwie się zakochał.
Tak naprawdę jednak, „Don Jon” to obraz o poszukiwaniu miłości. Joseph Gordon-Levitt opowiada nam o tym, jak trudno dwóm osobom znaleźć wspólny język i odnaleźć to, czego szukają. Mają różne pragnienia, różne charaktery, różne oczekiwania, dlatego nie tak trudno jest im w drugiej osobie znaleźć to, czego szukają.
Film też całkiem dobrze, choć wcale nie odkrywczo, portretuje rzeczywistość. Pokazuje, jak funkcjonują współcześni ludzie – w schematach, które niewiele dla nich znaczą. Cotygodniowa spowiedź w kościele, żal za grzechy i robienie nadal tego samego. Dbanie o ciało, chodzenie na siłownię, oglądanie porno – codzienne rytuały, do których sprowadza się życie wielu ludzi. Joseph Gordon-Levitt sprawnie też pokazuje, że seks czy pornografia stały się produktami, tak samo jak paczka papierosów, czy butelka piwa. Filmy dla dorosłych w internecie są na wyciągnięcie ręki, a seksualny podtekst obecny w reklamach, na okładkach czasopism, plakatach filmowych.
Dwa dobre powody, żeby obejrzeć film. |
Zawsze miło patrzeć na ładnych ludzi na ekranie, dlatego dwoma bardzo dobrymi powodami do tego, żeby zdecydować się na seans „Don Jona” jest Scarlett Johanson i Joseph Gordon-Levitt. Nie dość, że dobrze wyglądają, to doskonale sprawdzają się w swoich rolach. Na drugim planie błyszczy też Tony Danza, w roli ojca Jona. Pojawia się też Julianne Moore, choć ona akurat mnie w swojej roli nie przekonała.
"Don Jon" to nie ten ciężar gatunkowy, co "Wstyd". To film dużo lżejszy, szybszy, nieprzesycony tak dramatem, jak obraz Steve McQueena. Joseph Gordon-Levitt w swoim pełnometrażowym, reżyserskim debiucie doskonałe bawi się montażem i powtarzalnością pewnych scen. Wprowadza to nieco świeżości, a co najważniejsze – film przez cały czas trzyma dobre tempo. I choć końcówka jest nieprzekonująca, to „Don Jona” ogląda się dobrze, co pozwala z optymizmem patrzeć w przyszłość i obserwować rozwijającą się karierę młodego aktora, a teraz również reżysera.
PS - zdjęcie poglądowe. Joseph Gordon-Levitt kiedyś. Joseph Gordon-Levitt dziś.
zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.flicksandbits.com
Mnie Don Jon wydał się nieco przeintelektualizowany, nie mam tu na myśli postaci, ale raczej podejście do historii i łuku jaki przechodzi główny bohater. Wiem, że JGL stara się kreować na filmowca artystycznego, ale biorąc pod uwagę cały szum, który dotyczył filmy przed jego premierą efekt który można było zobaczyć na ekranie jest dość mizerny.
OdpowiedzUsuńHistoria, która stara się powiedzieć coś więcej sprowadza się do bardzo prostego porzekadła - uciekaj od control-freaków, a w związkach szukaj czego głębszego. Nic nowego, zupełnie nic odkrywczego. Do tego wiele elementów scenariusza jest po prostu bardzo bardzo naiwnych. Np. z czego bierze się związek pomiędzy bohaterem a dojrzałą kobietą? Ta przyłapuje go na oglądaniu porno przed zajęciami i potem rozmawiają ze sobą jakby stali się bliskimi przyjaciółmi. (Wcześniej on widział ją łkającą) I to ma być sposób na zawarcie znajomości - od tego rozbudowuje się cały romans? Żenująco prosta wymówka. Drugim przykładem może być konflikt bohatera z "idealną narzeczoną" który rozbija się o zazdrość, zamiast o jej potrzebę kontrolowania wszystkich i wszystkiego - co było by zgodne z jej postacią.
Dość drażniąca była też promocja filmu, która na siłę próbowała zrobić z niego komedię. Ten film wiele wspólnego z komedią nie ma - chyba, że ktoś lubi śmiać się z przerysowanych postaci z przerysowanymi akcentami.
Szału nie ma. Stanowczo za duża ocena. Stanowczo za duża ocena w porównaniu z Wilkiem z Wall Street.
Wg. mnie ocena jak najbardziej zasłużona. Powiem więcej ja dam oczko wyżej.
UsuńPo pierwsze romanse i miłość buduje się czasem od bardziej błahych rzeczy. Jeżeli ich związek przetrwa, to zapewniam że będzie to bardzo romantyczne wspomnienie. Bohater żyjąc w swoim plastikowym świecie, zobaczył kogoś zranionego. Tak, zwrócił na to uwagę. Tak, odnaleźli się. Tak, uwierzyłem w to.
Scarlet gra księżniczkę. Księżniczkę we własnej bajce. Czekając wciąż na wymarzonego księcia, straci tego, który był już tak blisko. Jej konfliktowa natura wynika właśnie z tego. Przecież on NAWET nie może sprzątać. Przecież książę nie powinien.
Promocja filmu jako komedii? Absolutnie się zgadzam. Totalny błąd.
Ja oglądałem go śmiertelnie poważnie. Jako opowieść o upośledzonym emocjonalnie człowieku, uzależnionym psychicznie, który dostaje szansę. Z szansy skorzystał, Scarlet takową odrzuciła. Tak to odebrałem i tak to też wysoko oceniłem. Pozdrawiam. Recenzja wkrótce :)
Oczywiście romanse budują się z bardziej błahych rzeczy, oczywiście nie ma co rozwodzić nad samym zdarzeniem. Po prosty ta cała sytuacja, to "zdarzenie" ma tylko jedna przyczynę, tylko jeden element zadecydował o tym że zobaczyliśmy to na ekranie - konieczność popchnięcia scenariusza dalej i zapewnienie delikatnego interludium. Scena jest tak prosta i tak oczywista, że nie pozwala widzowi się oszukać.
UsuńProblem postaci Scarlett jest nieco bardziej złożony. Jednak nie zobaczymy tego podczas seansu... problem tej postaci to przede wszystkim niedojrzałość emocjonalna i problem z rozróżnieniem między wyobrażeniem o osobie, a jej realną reprezentacją. Stąd biorą, a raczej powinny się brać wszystkie wyrzuty w kierunku bohatera. Stąd też wziął się tak skrajnie krytyczny stosunek do oglądania przez bohatera pornografii.
Niestety zamiast postaci Scarlett, jak już wspominałem mamy tylko karykaturę. Więc niczego z powyższych rzeczy się nie dowiemy, nikt ich nawet nie zasugeruje.
Opowieść... o człowieku upośledzonym emocjonalnie... Nie. To nikt upośledzony, to ktoś jak setki/tysiące innych - ludzi których możesz spotkać na dyskotekach nawet w Polsce w sobotnie wieczory/piątkowe poranki. Problem w tym, że nikt nie próbuje nam opowiedzieć historii bohatera - nikt go nie przedstawia, pomimo pierwszoosobowej narracji odnosi się wrażenie, że patrzymy na Dona z góry. Stąd szybkie kolaże upraszczające jego życie, stąd bezwstydny akcent (grany mocno na siłę)... JGL nie schodzi do poziomu swoich bohaterów i nie przedstawia nam ich. Pokazuje ich palcem i opowiada pewną historyjkę.
Nie tak dawno miałem okazję widzieć inny film traktujący o podobnym problemie - Thanks for Sharing. Postaci jest tam mnóstwo: trzech bohaterów, do tego każdy z nich buduje określone relacje z jedną lub dwiema osobami... Mimo to w 90 min. możemy zobaczyć wszystkich jako postacie a nie bryki, ludzi z krwi i kości, nawet pomimo cukierkowego wyrazu całe produkcji. Mniej czasu, więcej bohaterów, trzy różne historie spięte na koniec ładną kokardką... i wszystko to dało się osiągnąć. Nikt przy tym nie dostał parszywej metki i z nikogo nie kazano mi się śmiać.
Nie twierdzę, że film ma wielkie wady, że jest zły i trzeba go wyrzucić do kosza. Jest za to silnie przeciętny, nie wybijający się ponad peleton. W pewnych sytuacjach nie liczy się historia którą się opowiada, a raczej to w jaki sposób się tą historię opowiada. (Wystarczy rzucić okiem na Fargo i Pain and Gain - smak, wyczucie, poczucie humoru... Historia jest podobna, sposób opowiadania dramatycznie różny)
Do tego osobiście mogę zrobić przytyk, że po JGL, który ma własną firmę produkującą niezależne filmy. Mocno działa w artystycznym świadku i od 2 lat zapowiadał własny debiut... cóż, spodziewałem się po nim czegoś znacznie lepszego.
Zresztą czas pokaże - Don Jon zostanie raczej szybko zapomniany, nie wrył się w powszechną świadomość. A tak błahe 500 dni miłości - już wpisało się na sam szczyt klasyki kina romantycznego.
W żadnym filmie aż tak mnie nie irytowała Scarlet jak w tym, nie wiem co chcieli pokazać tym jej ciągłym żuciem gumy. Niby sexi flexi jak w każdej zresztą produkcji, ale nic poza tym. Taki pewnie był zamysł, ale moim zdaniem przesadzili.
OdpowiedzUsuńTo o czym piszesz to po prostu słaby scenariusz. Zamiast postaci granej przez Scarlett mamy karykaturkę, która nie ma w sobie nic poza atrybutami oddziałującymi na bohatera. Cała reszta to wypełnienie, który ma podkreślić te atrybuty. Podobnie skarykaturowano inne postacie w filmie - rodziców, przyjaciół głównego bohatera itd.
OdpowiedzUsuńJGL nie przedstawia postaci, patrzy na wszystkich z góry. Troszkę to bez smaku, chwyt ten sam, co u Micheal Bay'a w Pain and Gain, choć nieco subtelniejszy.
Przecież to o czym piszecie jest widoczne już na pierwszy rzut oka i jest zamierzone - Scarlett szukająca swojego księcia z bajki, wierząca z filmową miłość (ogromny plakat z "Titanica", wspólne wypady do kina na kiczowate, romantyczne filmy) i Joseph Gordon-Levitt pochodzący z zupełnie innej bajki (też filmy, ale porno, siłownia, samochód). Między nimi próbuje się coś dziać, ale że pochodzą z innych bajek, mają inne oczekiwania, dlatego mimo, że Scarlett próbuje go naginać do siebie, to w końcu pęka i się rozłamuje.
OdpowiedzUsuńOczywiście - jest to uproszczenie, ale zamierzone. Widać od początku, że to miał być raczej dość lekki film, stąd uproszczenie.
Nawiązania romansu między JGL a Juliane Moore nie czepiałbym się wcale, różnie bywa.
Oczywiście, można podać wiele tytułów filmów, które traktują o uzależnieniu od seksu, pokazują to kompleksowo, dramatycznie z nawiązywaniem wielkich relacji między bohaterami i ich konsekwencjami. Ale nie taki był zamysł Josepha Gordona-Levitta.
Prosty film też może być dobry - ten taki jest, ma zwarte tempo, ciekawy montaż i przede wszystkim - nie nudzi. Końcówka mnie razi, ale przynajmniej nie jest tak wydłużona jak w Wilku z Wall Street.
Jeszcze raz więc...
OdpowiedzUsuńNie twierdzę, że to złu film. Twierdze, że to film bardzo mocno przeciętny.
Cała intelektualna otoczka, która towarzyszyła zapowiedziom, którą zresztą nawet teraz dostrzega wielu ludzi jest mocno pozorowana. Film zapowiadał się jako nowe spojrzenie na problem potraktowany we Wstydzie, jednak zamiast tego dostaliśmy serial MTV.
Film stosując się do znanych kategorii jest średni/niezły, ale biorąc pod uwagę osobę reżysera najwyżej ujdzie.
Oczywiście gra, zdjęcia, nawet montaż nie nastręczają zarzutów - technicznie film wykonany perfekcyjnie. Widzimy to co mieliśmy zobaczyć i to co zobaczyć powinniśmy. Jedynym problemem jest scenariusz... JGL ma wielki talent, ale powinien po prosić kogoś o re-write, a może raczej posłuchać uwag tego kogoś.
Eksplicite: w szystko wynika z jednego naczelnego problemu: brak postaci kobiecej w romansie, gdyż postacie to karykatury. Z tego z kolei wynika problem braku zaangażowania w historię, nie pojawia się nawet jedna chwila gdy choć na chwilę możemy zbliżyć się do bohatera. Jak już wspominałem nie słyszymy historii o nim, JGL pokazuje nam bohatera palcem gdzieś na zatłoczonej ulicy i serwuje o nim anegdotkę.
Przytyk o Wilku postaram się zignorować. Powiem tylko, że za 10 lat Wilk porównywany będzie i stawiany na równi z Goodfellas, natomiast o debiucie JGL wszyscy raczej zapomną.
Nie wydaje mi się, żeby intelektualna zatoczka była pozorowana. Owszem - to wszystko jest proste i mało odkrywcze, ale te powtarzające się sceny biegania do spowiedzi, te spojrzenia w sklepie na okładki pism (półnagie kobiety), czy reklamy hamburgerów (jeszcze bardziej półnagie kobiety) pozwalają na tę interpretację, o której też napisałem - że JGL chciał nam pokazać, że jesteśmy wrzuceni w role społeczne (lub może nie wrzuceni, ale sami sobie je na siebie nakładamy). Pozwala to szerzej spojrzeć na sprawy związków i ich niepowodzenia.
UsuńA przez uproszczone postacie, moim zdaniem właśnie łatwiej trafić do widza - więcej ludzi może się z nimi identyfikować.
Wilk stawiany na równi z Goodfellas? Oj... jestem gotów się założyć i sprawdzić to za 30 lat (przy dobrych wiatrach).
Przytyk podszyty złośliwością, ale z sympatią, bo cenię sobie takie dyskusje bez frustracji :)