jOBS
RECENZJA
Wśród Amerykanów często można spotkać się z tym, że postać Steve’a Jobsa traktują z prawdziwą pobożnością. Traktują go, jakby był królem świata, najważniejszym człowiekiem na Ziemi, jakby był drugim Leonardo da Vinci. Nic dziwnego, że krótko po jego śmierci, zważając na popularność Apple, postanowili nakręcić o nim film. Gdyby jednak Jobs tworzył produkty takiej jakości, jak film o nim, jego firma byłaby tak doskonała jak doskonałe były telefony Alcatela.
Ten film ma jedną główną zaletę – pokazuje jak ważny jest dobrze napisany scenariusz, jak ważne jest zachowanie wątków przyczynowo skutkowych i wynikające z naturalności i biegu dobrej historii przechodzenie z jednej sceny do drugiej. Dzięki „jOBSowi” widzimy, jak scenariuszy pisać się raczej nie powinno.
Scenarzysta „jOBSa” – Matt Whiteley postanowił nie zaprzątać sobie głowy logiką i pokazywaniem przyczyn tego, co widzimy na ekranie. Przecież widzowie i tak to kupią. Dlatego na ekranie nie zobaczymy, dlaczego to właśnie Steve Jobs był Tym Wyjątkowym – mamy po prostu uwierzyć na słowo, słysząc z ekranu „Steve... this is amazing!”. Nie dowiemy się, jak wpadał na swoje genialne pomysły. Nie dowiemy się, jak ciężko pracował – przeciwnie – wydaje się, że idee i koncepcje spływały na niego jak manna z nieba.
Choć z perspektywy czasu wiemy, że wiele z jego pomysłów było naprawdę przełomowych, to scenarzysta, chcąc pokazać początki istnienia Apple, nie powinien w każdej scenie konfliktu, jasno opowiadać się za Jobsem. Pokazywać go jak zbawiciela, który ma rację, a otoczony jest idiotami, którzy nic nie rozumieją. Owszem – Steve krzyczy na współpracowników, staje się chamem, owładniętym myśleniem jedynie o produkcie, nie o ludziach, którzy z nim współpracują – ale jednocześnie kamera ustawia się tak, że podświadomie czujemy „spoko, spoko, musieliśmy go tak pokazać, ale tak naprawdę to on ma rację i jest najlepszy”. Trochę zbalansowania scenariusza jeszcze nikomu na złe nie wyszło.
Brakuje tu też wątku z Billem Gatesem, a przecież rywalizacja Apple-Microsoft to jedna z najciekawszych batalii w świecie technologii. Szef Microsoftu pojawia się tu raz. Podczas rozmowy telefonicznej. Nie widzimy go. Nie słyszymy. Jobs tylko krzyczy do telefonu i rzuca słuchawką. Koniec wątku.
Film jest przegadany w mało ciekawy sposób. Mamy tu do czynienia z natchnionymi tekstami, przemowami i scenami, gdy Jobs krzyczy/zwalnia kogoś lub ktoś inny kogoś zwalnia.
Zadziwiająca zaleta filmu - dobry Ashton Kutcher :o |
Pojawiają się jednak nieznaczne plusy. Ashton Kutcher, który jest takim wirtuozem gry aktorskiej, jak Sebastian Boenisch gry w piłkę nożną, w „jOBSie” naprawdę zabłysnął. Przypomina go fizycznie – to jeden plus, specyficznie porusza się jak on, mówi w podobny sposób. Widać, że Kutcher odrobił lekcję i zafundował nam naprawdę niezłą kreację.
Niestety, przez nieudolność scenariusza film się dłuży i nie przyciąga należycie uwagi. Podczas seansu można się znudzić, bo historia, niewątpliwie ciekawego człowieka, nie porywa. Nie tak powinno się robić filmy biograficzne. Gdyby taką jakość prezentowała firma Apple, w amerykańskich filmach widzielibyśmy ciągle komputery Della lub Sony, a nie logo z jabłkiem.
zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.movies.yahoo.com
Brawoo !
OdpowiedzUsuń