Wes Anderson to obecnie jeden z najbardziej oryginalnych reżyserów, z własnym, niepowtarzalnym stylem. Jego filmy rozpoznaje się po pojedynczym kadrze. Barokowy przepych, nostalgia, niewymuszony, sytuacyjny humor, doskonałość w kadrach.
Lata 30. Konsjerż hotelowy, pan Gustave H., na co dzień perfekcjonista, a po godzinach kobieciarz, poznaje nowego boya hotelowego – Zero. Niedługo potem, Gustave otrzymuje w spadku po jednej ze swych ukochanych, Madame D., drogocenny obraz, na który ochotę ma również przerażająca rodzina zmarłej.
Niby „Grand Budapest Hotel” to jeden, niezbyt długi film. A jednak w jego ramach mieści się niemal każdy gatunek kina – komedia kryminalna, romans, kino akcji (pościgi), horror, thriller, film o ucieczce z więzienia i o cukiernikach. O sporcie i o brutalnych morderstwach.
Słowo „granica” w wyobraźni Wesa Andersona nie istnieje. Gdy sytuacja sama z siebie staje się absurdalna, reżyser postanawia jeszcze dokręcić śrubę, tak aby widz wybuchnął śmiechem i kręcił z niedowierzaniem głową. Z drugiej strony, Teksańczyk doskonale potrafi zabawną scenę krótko spuentować tak, że uśmiech z twarzy natychmiast znika, a pozostaje smutek, nostalgia, zamyślenie. Tworzy przepiękny utwór durowy, by na sam koniec zagrać molową nutę, całkowicie zmieniającą nastrój dzieła. Ten sam styl widać nawet w wypowiedziach Gustave H., który namiętnie cytuje natchnioną, romantyczną poezję, po czym rzuca „a jebać to!”.
Osobny akapit poświęcić należy genialnej obsadzie, na czele z Ralphem Fiennesem. To jego najlepsza rola od lat – sam się nią bawiąc, sprawia przyjemność widzom w kinie. Doskonała kreacja człowieka pełnego sprzeczności, wyszukanego wielbiciela perfum i ekscentrycznego szefa, wymagającego doskonałości w pracy. Pomaga mu młody Tony Revolori, zadziwiająco dobrze dotrzymując kroku starszemu i utytułowanemu koledze. Na ekranie widzimy również (tradycyjnie już) Edwarda Nortona, również w komicznej roli, Tildę Swinton, której nie poznałem pod warstwą makijażu, czy w krótkich epizodach Billa Murray’a i Jude Law. W swoje role fantastycznie wcielili się również Adrien Brody i Willem Dafoe, wampiryczny i przerażający do szpiku kości. Doskonale przerysowane kreacje!
Wes Anderson to jeden z nielicznych reżyserów, u których kicz jest świadomym środkiem przekazu i znakomicie wkomponowuje się w stylistykę obrazu. Przy „Grand Budapest Hotel” ani przez moment nie mamy wrażenia, że coś tu jest nie tak, gdzieś przesadził, przeszarżował, gdzieś posunął się za daleko. Wszystko dopięte jest na ostatni guzik, jak marynarka Gustave H.
Kadr. Kadr to element filmu, który Anderson upatrzył sobie szczególnie. Nie chodzi tu już tylko o barokowy przepych scenografii, czy tak wielbione przez reżysera pastelowe, mocno nasycone barwy, co widzieliśmy chociażby w niedawnych „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom”. Sama konstrukcja kadru, ustawienie aktorów, kąt widzenia kamery zasługują na osobne peany. „Grand Budapest Hotel” to prawdziwa uczta audiowizualna, bo operatorowi kroku dotrzymuje kompozytor muzyki.
„Grand Budapest Hotel” stanowi dla mnie szczytowe osiągnięcie Wesa Andersona i kwintesencję jego specyficznego, tak kochanego przez jednych i nietrawionego przez drugich, stylu. Jest zarazem filmem kompletnym, spełniającym zachcianki widza, bawiącym go przez cały seans. Pochwały mógłbym mnożyć, ale powiem tylko jedno – jak często bardzo wysokie oczekiwania zostają spełnione i to z nawiązką? No właśnie. Ukłony, panie Anderson!
zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.ropeofsilicon.com , http://oneroomwithaview.files.wordpress.com/
"Gdy sytuacja sama z siebie staje się absurdalna, reżyser postanawia jeszcze dokręcić śrubę, tak aby widz wybuchnął śmiechem i kręcił z niedowierzaniem głową." - dokładnie :) Czy kwintesencja to nie wiem, taki bardziej typowy dla Andersona jest np. "Genialny klan" - skłócona rodzina z problemami to jego ulubiony temat. "Grand Budapest Hotel" jest świetną produkcją, która zachwyca przede wszystkim w porównaniu do innych jego produkcji zgrabnym połączeniem gatunków, co w eksperymentach z gatunkami innych reżyserów najczęściej wychodziło jako misz-masz, a Andersonowi to się udało. Są jego filmy, które lubię bardziej (tak baardzo subiektywnie), ale ten ma coś takiego, że spodoba się większej ilości osób, chociaż ja dałam 7,5/10, ale również szczerze polecam :)
OdpowiedzUsuńwidziałam w Horyzontach wrocławskich. jestem zachwycona absolutnie!
OdpowiedzUsuńwartkość, dialog, obraz, humor.
Podzielam zdanie recenzenta. Film genialny. Już Moonrise Kingdom bardzo mi się podobało (8/10). Tutaj bez cienia wątpliwości zasłużone 10/10!
OdpowiedzUsuń