Zrobiła się w polskim internecie (żeby nie powiedzieć „środowisku blogowym”) ostatnio moda na mieszanie z błotem „Gry Endera”. W wielu recenzjach pojawiły się zarzuty – bo głównym bohaterem jest dziecko, to już było, to nienaturalne, to dziwne, to nudne, bo akcja nabiera tempa dopiero pod koniec, bo to połączenie "Harry'ego Pottera" z "Igrzyskami Śmierci". (!) Niestety – większość tych recenzji pisanych jest przez ludzi, którzy widzieli film, a nie czytali książki. Dlatego postanowiłem wystąpić w obronie powieści, bo wydaje mi się, że dostała ona rykoszetem od filmu i przez wielu tytuł będzie teraz kojarzony jako „aha, to ta historyjka o dzieciaku w kosmosie, heh, słabe”.
Filmu nie oglądałem, choć miałem zamiar. Zamiar tak wielki, że pobiegłem do biblioteki wypożyczyć powieść Orsona Scotta Carda, przeczytać ją i wtedy udać się na premierę do kina. Pierwsze trzy punkty zrealizowałem, czwartego nie. Historia mnie urzekła i wprawiła w specyficzny, refleksyjny nastrój, a gdy w końcu udało mi się chłodniej na nią spojrzeć, pomyślałem, że film nie ma szans równie mocno oddziałać na odbiorcę, jak pierwowzór.
Na początku wydawało mi się, że to historyjka dla dzieci o dzieciach, podejmująca dziecięcą tematykę. Mogło to być spowodowane tym, że główni bohaterowie nie przekroczyli jeszcze dziesiątego roku życia. Z czasem jednak powieść nabrała rumieńców, stała się bardziej brutalna, dołująca i krytycznie patrząca na naturę człowieka. Na relacje między dorosłymi i dziećmi i na postrzeganie jednych przez drugich. Wszystko zabarwione komentarzami na temat egoizmu człowieka i antropocentryczności, walk między politykami i chęci bycia dominującym gatunkiem już nie tylko na Ziemi, ale i w całym wszechświecie. To wreszcie krytyka wojska i hierarchiczności, która brutalnie zabija indywidualizm jednostki. Podobnie, jak zbyt wysokie oczekiwania dorosłych mogą zabić w dziecku dziecko.
Ostatnie sto trzydzieści stron przeczytałem jednym ciągiem – nie mogłem oderwać się od kart powieści. To właśnie w drugiej części historia nabrała tempa, a problemy stały się coraz ważniejsze i coraz mniej dziecięce. Dodatkową wartości stanowią wewnętrzne dywagacje Endera o nim samym – o tym, kim się staje, o tym, jak się zachowuje, a jak chciałby się zachowywać. Bohater próbuje łączyć w sobie sprzeczności – bycie dorosłym w tak młodym wieku, bycie wrażliwym człowiekiem i jednocześnie stanowczym, momentami brutalnym dowódcą. Przeżywa prawdziwy wewnętrzny dysonans.
Ostatecznie, okazuje się, że „Gra Endera” wcale nie jest powieścią, której dominującą grupą odbiorców powinny być dzieci. Podejmuje tak wiele wątków i – szczególnie na kilkudziesięciu ostatnich stronach – staje się tak dojmująco smutna, że trafia chyba głównie do starszych czytelników. Młodzi bohaterowie Orsona Scotta Carda stają się przerażająco dorośli i osamotnieni w nieprzyjaznym świecie.
Dlatego właśnie film nie miał szans powodzenia. Obsadzenie w głównej roli dziecka, które nagle staje się dorosłym zawsze rodzić będzie w widzu wrażenie braku realności. (chyba, że zagra tak dobrze, jak Natalie Portman w „Leonie zawodowcu”, czy Haley Joel Osment w „Szóstym zmyśle”, i „A.I. Sztuczna Inteligencja”) Dość powolna narracja w pierwszej części historii, sprawi, że ludzie w kinie zaczną się nudzić i nie zaangażują się emocjonalnie w opowiadaną fabułę. Nie da się chyba również w klarowny i interesujący sposób ukazać wewnętrznych rozmyślań bohatera. Wydaje się, że powieść porusza zbyt wiele ważnych i nawiązujących do siebie nawzajem wątków, aby z powodzeniem móc ją zekranizować.
Bo przecież niektóre powieści powinny pozostać na kartach książek.
zdjęcia: http://www.rcshield.com, http://www.mashable.com
Najlepsze jest to, że zaspojlerowali najważniejszy moment książki w zwiastunie filmu :)
OdpowiedzUsuńI właśnie dlatego pozostanę przy książce. Bo zacząłem czytać ;)
OdpowiedzUsuń