• Kultura, głupcze!

    Kochankowie z Księżyca: Popraw sobie nastrój


    Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom
    RECENZJA

    Wes Anderson to reżyser wyjątkowy. Pokazał to już w „Fantastycznym panu Lisie” – doskonałej poklatkowej animacji mówiącej o sprawach ważnych i aktualnych dla młodzieży w lekki, uroczy, a nieraz dziwny sposób.

    W swoim najnowszym filmie – „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom” również bardzo mocno zaznacza swój autorski rys. Od początku widzimy, że mamy do czynienia z przerysowaną baśnią, wypełnioną pokręconymi, oryginalnymi pomysłami Andersona. Baśnią, która nas zauroczy, oszołomi pięknem wizualnym i pozwoli poprawić humor w te smętne, jesienne dni.




    Dwoje nastolatków, wkraczających w okres dojrzewania decyduje się na ucieczkę. Dziewczyna opuszcza dom, w którym mieszka z przynudzającymi rodzicami-prawnikami i trójką braci, z którymi nie może się dogadać, a chłopak daje nogę z obozu harcerskiego, gdzie nie jest lubiany przez swoich kolegów. Razem spędzają czas, obozują, polują i starają się zgubić pościg, złożony ze skautów, ich drużynowego, szefa policji, opieki społecznej, rodziców.

    Temat jest może i oklepany, ale za to opowiedziany w bardzo świeży sposób. Reżyser udowadnia, że ma głowę pełną pomysłów, którymi zaskakiwał nas będzie niemal na każdym kroku. To, na co warto zwrócić uwagę to niezwykłe ciepło połączone z humorem, bijące z ekranu. Nie sposób na „Kochankach z Księżyca” (idiotyczne tłumaczenie tytułu, swoją drogą) nie uśmiechnąć się kilka razy, nie poczuć się lepiej, wprawić w bardziej optymistyczny nastrój. 

    Młodzi bohaterowie (Jared Gilman i Kara Hayward) grają świetnie – na poważnie, ale jednocześnie mając w sobie ogromną dawkę podskórnego komizmu. Rewelacyjnie wypada drugi plan wypełniony hollywoodzkimi gwiazdami. Świetnie obsadzony został twardziel twardzieli – Bruce Willis w roli szefa policji – grający jak najbardziej poważnie, ale jednocześnie w tak autoironiczny sposób, że nie sądzę, by znalazł się ktoś, komu ta rola by się nie podobała. Doskonały jest Edward Norton w roli drużynowego, dowódcy grupy młodych harcerzy – dorosły mężczyzna, bardzo przejęty swoim hobby i poświęcający mu się bez reszty. Można by rzec – harcerz idealny!


    Jest również Bill Murray jak zawsze wprowadzający komizm nawet pojedynczą miną, nie odstająca od niego Frances McDormand, czy Tilda Swinton w roli Opieki społecznej – wyrachowana, zimna, przerysowana. Właśnie – przerysowanie to jedno z najlepszych słów określających kreacje aktorskie w tym filmie jak i cały jego charakter.

    „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom” to film doskonały pod względem technicznym, Zachwyca dbałość Andersona o kompozycję kadru, czasami dość oryginalne rozstawienie w nim postaci. Nie można nie docenić ogromnej dbałości o szczegóły w scenografii – kadry zbudowane są tu z taką dokładnością, nasyceniem barw i różnorodnością detali, jakby Anderson był malarzem. Zdjęcia są bardzo ciepłe – dominuje czerwień, pomarańcz i brąz, co tylko wzmacnia „przytulność” całego filmu. 


    I choć nietrudno wyczuć tu delikatne nawiązania do „Władcy much” (skauci bardzo poważnie traktują swoje zadanie, zachowują się jak wojsko, używają wojskowej terminologii – do tego stopnia, że stają się nieprzewidywalni i groźni), to „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom” to film bardzo ciepły, uroczy, pozwalający zapomnieć o brzydkiej pogodzie za oknem, czy nieudanym dniu. To obraz będący tym, czym podczas jesieni jest ciepły sweter i kubek gorącej, aromatycznej herbaty. (kawa, nie wiedzieć czemu w tego typu obrazach wykorzystywana jest dużo rzadziej ;) )





    zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.entertainingviewsfromcinti.blogspot.com , http://www.observer.com

    3 komentarze :

    1. Cieszę się z pozytywnej opinii. Na film wybieram się w sobotę i już nie mogę się doczekać :)

      OdpowiedzUsuń
    2. A dla mnie ten film nie był aż tak ciepły. Pod powierzchnią niesamowicie pięknych kadrów wypełnionych fantastycznym humorem, kryje się sporo mroku, bólu i cierpienia, a całość ma wymiar wręcz apokaliptyczny. Dosłownie. W ogóle motyw końca (warto pamiętać w jakich czasach dzieje się akcja) wydaje mi się najważniejszy w dziele Andersona. Być może brzmi to górnolotnie, ale naprawdę warto przebić się przez wierzchnią warstwę, bo film kryje w sobie znacznie więcej niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Nie mogę się uwolnić od niego. Dałbym maksymalną notę.

      OdpowiedzUsuń
    3. Film nietuzinkowy, wymykający się recenzjom, każdy znajdzie coś dla siebie. Ja odkryłem jak bardzo bezsensowne są porady udzielane młodym ludziom.

      OdpowiedzUsuń