Ostatnia miłość na Ziemi
RECENZJA
Gdyby twórcy filmów mieli rzeczywistą zdolność do decydowania o losach świata, cała ludzkość najprawdopodobniej już dawno zniknęłaby z powierzchni planety, wytępiona przez wirusa Ebola, Motaba, grypę, wściekliznę, super złośliwą mutację jakiegoś, wydawałoby się, okiełznanego wirusa. Choroba rozpoczęłaby się od zwierząt, ludzi, przybyła z kosmosu lub była efektem mutacji – do wyboru do koloru. Coś, co zniszczyłoby ludzkość na pewno by się znalazło. I to raczej prędzej, niż później.
W „Ostatniej miłości na Ziemi” (oryginalny tytuł... „Perfect Sense”) również nagle, bez ostrzeżenia zaczyna się zmieniać świat. Ludzie, do tej pory wiodący normalną egzystencję, pracujący, przeżywający problemy w związkach, spotykają się z nieznaną do tej pory chorobą, która wpływa na emocje i zmysły. Powoduje nagłą zmianę nastroju i atakuje po kolei kolejne zmysły – węch, smak, słuch... Ludzie są bezradni, o szczepionce nawet się nie mówi, naukowcy próbują raczej zbadać źródło pochodzenia epidemii (co można traktować jako zarzut – w „normalnych” okolicznościach burza medialna i gorączka poszukiwania antidotum byłaby zapewne tak wielka, że mówiłoby się tylko o tym). W miastach (akcja dzieje się w Glasgow) wybuchają zamieszki, ludzie nie kontrolują swoich zachowań, nie mogą pogodzić się z bezradnością, z tym, że nadejdzie moment nasilenia się choroby. Oprócz tego pojawiają się zachowania, jakie mieliśmy okazję obserwować choćby przy okazji wakacyjnych zamieszek w Londynie – grupki biegają po mieście, niszczą samochody i kradną, co popadnie. Chaos i anarchia.
Na tym tle rozgrywa się mniejsza opowieść – historia dwojga zwyczajnych ludzi. Szefa kuchni - Michaela i specjalistki od epidemii, która zamieszkuje blisko jego restauracji – Susan. Spotykają się przypadkowo, ale ich znajomość przypada akurat na okres rozwoju choroby. Przeżywają więc ją razem, coraz bardziej się do siebie zbliżając – i wydaje się, że – o ironio! – to właśnie dzięki wspomnianej już epidemii udaje im się ze sobą porozumieć i stworzyć coś więcej, niż tylko zwyczajną znajomość. Susan, która jak sama przyznaje „przyciąga samych dupków” i Michael, który boi się zobowiązań i nie potrafi spać z kimś w jednym łóżku.
Można się zastanawiać, czy gdyby nie chaos na ulicach, poczucie zagrożenia życia i paraliżująca bezradność tych dwoje mogłoby się ze sobą odpowiednio komunikować i zbliżyć do siebie. Paradoksalnie więc choroba (atakująca przecież także zmysły i uczucia, sprawiająca, że ludzie zachowują się tak, jakby się nigdy świadomie nie zachowali) uwalnia w nich uczucia, którymi jednak zdolni są obdarzyć drugą osobę.
W „Ostatniej miłości na Ziemi” (oryginalny tytuł... „Perfect Sense”) również nagle, bez ostrzeżenia zaczyna się zmieniać świat. Ludzie, do tej pory wiodący normalną egzystencję, pracujący, przeżywający problemy w związkach, spotykają się z nieznaną do tej pory chorobą, która wpływa na emocje i zmysły. Powoduje nagłą zmianę nastroju i atakuje po kolei kolejne zmysły – węch, smak, słuch... Ludzie są bezradni, o szczepionce nawet się nie mówi, naukowcy próbują raczej zbadać źródło pochodzenia epidemii (co można traktować jako zarzut – w „normalnych” okolicznościach burza medialna i gorączka poszukiwania antidotum byłaby zapewne tak wielka, że mówiłoby się tylko o tym). W miastach (akcja dzieje się w Glasgow) wybuchają zamieszki, ludzie nie kontrolują swoich zachowań, nie mogą pogodzić się z bezradnością, z tym, że nadejdzie moment nasilenia się choroby. Oprócz tego pojawiają się zachowania, jakie mieliśmy okazję obserwować choćby przy okazji wakacyjnych zamieszek w Londynie – grupki biegają po mieście, niszczą samochody i kradną, co popadnie. Chaos i anarchia.
Na tym tle rozgrywa się mniejsza opowieść – historia dwojga zwyczajnych ludzi. Szefa kuchni - Michaela i specjalistki od epidemii, która zamieszkuje blisko jego restauracji – Susan. Spotykają się przypadkowo, ale ich znajomość przypada akurat na okres rozwoju choroby. Przeżywają więc ją razem, coraz bardziej się do siebie zbliżając – i wydaje się, że – o ironio! – to właśnie dzięki wspomnianej już epidemii udaje im się ze sobą porozumieć i stworzyć coś więcej, niż tylko zwyczajną znajomość. Susan, która jak sama przyznaje „przyciąga samych dupków” i Michael, który boi się zobowiązań i nie potrafi spać z kimś w jednym łóżku.
Można się zastanawiać, czy gdyby nie chaos na ulicach, poczucie zagrożenia życia i paraliżująca bezradność tych dwoje mogłoby się ze sobą odpowiednio komunikować i zbliżyć do siebie. Paradoksalnie więc choroba (atakująca przecież także zmysły i uczucia, sprawiająca, że ludzie zachowują się tak, jakby się nigdy świadomie nie zachowali) uwalnia w nich uczucia, którymi jednak zdolni są obdarzyć drugą osobę.
Bardzo podobają mi się pierwsze minuty filmu, które wobec całego kontekstu i tego, co dzieje się później zyskują nowe znaczenie. Akcja rozgrywa się w kuchni, w której szefuje Michael. Kucharze krzątają się, realizując kolejne zamówienia klientów, w mieszaninie zapachów, smaków. Oprócz tego, jak w każdej restauracji zatrudniającej kilku kucharzy panuje w niej hałas – garnki, talerze, odgłosy smażenia, okrzyki dotyczące kolejnych zamówień oraz zwykłe rozmowy – konglomerat, w którym działają wszystkie zmysły – węch, smak, słuch i wzrok.
Jeszcze przed wspomnianą przeze mnie sekwencją następuje motyw dosłownie ściągnięty z filmu „Debiutanci”, w którym także główną rolę grał Ewan McGregor – zbliżenie na pojedyncze aspekty otaczającego nas świata. W „Debiutantach” było to „oto rok 2003 – tak wyglądało słońce i gwiazdy, natura, prezydent” zestawione z obrazami słońca, gwiazd, natury, prezydenta, samochodów, filmów, zwierząt, fajerwerków w 1955 roku. Z tym samym mamy do czynienia w „Ostatniej miłości na Ziemi” – głos z offu i obrazy ciemności, jasności, mężczyzn, kobiet, jedzenia, restauracji, chorób. Dobre wprowadzenie do filmu i szybkie pokazanie z jakim porządkiem świata mamy do czynienia (oraz jak bardzo się on zmieni pod wpływem tego, o czym opowiadał będzie obraz).
Jeszcze przed wspomnianą przeze mnie sekwencją następuje motyw dosłownie ściągnięty z filmu „Debiutanci”, w którym także główną rolę grał Ewan McGregor – zbliżenie na pojedyncze aspekty otaczającego nas świata. W „Debiutantach” było to „oto rok 2003 – tak wyglądało słońce i gwiazdy, natura, prezydent” zestawione z obrazami słońca, gwiazd, natury, prezydenta, samochodów, filmów, zwierząt, fajerwerków w 1955 roku. Z tym samym mamy do czynienia w „Ostatniej miłości na Ziemi” – głos z offu i obrazy ciemności, jasności, mężczyzn, kobiet, jedzenia, restauracji, chorób. Dobre wprowadzenie do filmu i szybkie pokazanie z jakim porządkiem świata mamy do czynienia (oraz jak bardzo się on zmieni pod wpływem tego, o czym opowiadał będzie obraz).
„Ostatnia miłość na Ziemi” może się podobać, choć nie jest osiągnięciem wybitnym. Dla mnie to niezły film, lekko powyżej średniej, który – jak najbardziej – można obejrzeć i nie będzie się miało poczucia straty czasu. Niektórzy zapewne będą zachwyceni, bo to jednak ładna i wzruszająca opowieść o miłości, niektórzy się wynudzą. Cenię Ewana McGregora i był on jednym z powodów, dla których obejrzałem film Davida Mackenziego. Aktor nie wzbija się tu na absolutne wyżyny swoich umiejętności, ale gra na dobrym poziomie. (choć zdanie to wydaje mi się dość błahe – nie wyobrażam sobie, żeby dobry aktor, a do takich zaliczam McGregora, mógł jakąś rolę kompletnie zepsuć) Eva Green, choć sympatyczna, to nie gra w zachwycający sposób. Rola na poprawnym, przeciętnym poziomie – są emocje, są łzy, momenty uniesień i smutku – wszystko ukazane prawidłowo.
Uwagę zwraca rozdygotana kamera, jakby wprowadzająca trochę więcej realizmu do filmu – dobry i – na szczęście – nie nadużywany efekt, który pozwala nam poczuć się uczestnikami wydarzeń ukazanych na ekranie. Wyróżnić można też zdjęcia, ładnie nasycone, barwne, odpowiednio cechujące obraz – zimna kolorystyka potęguje pesymistyczny wydźwięk ukazanych na ekranie wydarzeń. Oprócz tego „Ostatnia miłość na Ziemi” posiada piękną smyczkową muzykę, która po prostu musi się podobać – jest tak skomponowana i tak oddziałująca na emocje, że wręcz musi stanowić wartość dodaną do obrazu.
„Ostatnia miłość na Ziemi” to film niezły. Dobrze zrealizowany technicznie, nie za długi, co pozwoliło uniknąć nudnych momentów. Poprawni aktorzy, piękne zdjęcia i muzyka i choć scenariusz ma kilka luk i (jak mi się wydaje) nie jest do końca dopracowany (choćby wspomniana już przeze mnie opóźniona panika wobec epidemii dotykającej każdego, czy w ogóle praktycznie pominięcie wątku o antidotum), to film może stanowić całkiem niezłą opcję na wieczór.
Uwagę zwraca rozdygotana kamera, jakby wprowadzająca trochę więcej realizmu do filmu – dobry i – na szczęście – nie nadużywany efekt, który pozwala nam poczuć się uczestnikami wydarzeń ukazanych na ekranie. Wyróżnić można też zdjęcia, ładnie nasycone, barwne, odpowiednio cechujące obraz – zimna kolorystyka potęguje pesymistyczny wydźwięk ukazanych na ekranie wydarzeń. Oprócz tego „Ostatnia miłość na Ziemi” posiada piękną smyczkową muzykę, która po prostu musi się podobać – jest tak skomponowana i tak oddziałująca na emocje, że wręcz musi stanowić wartość dodaną do obrazu.
„Ostatnia miłość na Ziemi” to film niezły. Dobrze zrealizowany technicznie, nie za długi, co pozwoliło uniknąć nudnych momentów. Poprawni aktorzy, piękne zdjęcia i muzyka i choć scenariusz ma kilka luk i (jak mi się wydaje) nie jest do końca dopracowany (choćby wspomniana już przeze mnie opóźniona panika wobec epidemii dotykającej każdego, czy w ogóle praktycznie pominięcie wątku o antidotum), to film może stanowić całkiem niezłą opcję na wieczór.
zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.filmofilia.com , http://www.reelartsy.com
bardzo podoba mi się Twoja recenzja :) zwróciłam uwagę niemalże tak samo jak Ty, czy to na zimną kolorystykę, przepiękną muzykę, czy luki w scenariuszy. No i boski Ewan :D
OdpowiedzUsuńpozdrawiam!
Danny
O, jak miło :) Zapraszam do polubienia fanpage'a na facebooku więc :)
UsuńCiekawy film. Recenzja również.
OdpowiedzUsuń