• Kultura, głupcze!

    Kwiaty wojny: Lista Millera


    Kwiaty wojny
    RECENZJA

    O holocauście Żydów wiemy niemal wszystko. Chcąc obejrzeć o tym film, będziemy mogli przebierać, wybierać spośród mnóstwa tytułów. A ile wiemy o masakrze nankińskiej? Wydarzeniu, które miało miejsce zaledwie kilka lat wcześniej?

    Podczas wojny chińsko-japońskiej w ówczesnej stolicy Chin – Nankinie, na przełomie 1937 i 1938 roku japońska cesarska armia dokonała jednego z największych ludobójstw w historii. Przypuszcza się, że śmierć poniosło wtedy od 50 tys. do 400 tys. ludzi. Wydarzenie to nazywane jest również „gwałtem nankińskim” z uwagi na ogromną ilość gwałtów na chińskich kobietach i dzieciach.




    Film opowiadający o tym wydarzeniu nie może być więc obrazem lekkim, łatwym i przyjemnym. To ten typ, który zostaje w człowieku jeszcze kilka godzin po seansie i nieprzyjemnie ściska żołądek. Z drugiej strony jednak, chiński reżyser Yimou Zhang potrafi w opowiadaną historię wpleść pierwiastek optymizmu. Nie jest to może bardzo odkrywcze i oryginalne (przecież w „Liście Schindlera” na tle masakry Żydów mieliśmy postać głównego bohatera, który w późniejszym etapie niemal uosabiał dobro), ale przynajmniej stanowi jakiś przebłysk nadziei.

    Z „Listą Schindlera” zresztą „Kwiaty wojny” mają więcej wspólnego. Chociażby konstrukcję głównego bohatera – u Spielberga początkowo nie był on przejęty eksterminacją Żydów, pragnął się wzbogacać, ale doznał olśnienia i przemiany w człowieka, który powinien dostać pseudonim „dobry”. Oscar Schindler Dobry. W „Kwiatach wojny” natomiast głównym bohaterem jest amerykański przedsiębiorca pogrzebowy, alkoholik John Miller, który miał pochować ojca Inglemana – zarządzającego katedrą w Nankin i zgarnąć za to pieniądze. I rzeczywiście – początkowo interesuje go tylko kasa i alkohol, z czasem jednak zmienia swoje nastawienie.

    A wszystko przez ukrywające się w katedrze młode dziewczynki i dołączające do nich z czasem prostytutki. Katedra, która wydaje się być jedynym bezpiecznym miejscem i „człowiek zachodu”, którego Japończycy nie tkną, sprawiają, że chcąc, nie chcąc John Miller musi wejść w buty bohatera. 


    Historia jest naprawdę poruszająca, choć powiem to jeszcze raz – niezbyt oryginalna. Koniec łatwo przewidzieć, ale to, co dzieje się przez te dwie i pół godziny na ekranie naprawdę przyciąga wzrok i – co najważniejsze – uwagę widza. Yimou Zhang nie szczędzi nam brutalnych scen zabijania ludzi, czy gwałtów, ale jednocześnie (na szczęście) nie epatuje nimi zanadto. Sceny walk na ulicach Nankin zrealizowane zostały doskonale – scenografia, reżyseria stoją na najwyższym poziomie. Zniszczone miasto robi wrażenie i przyznam się, że dawno już nie oglądałem filmu wojennego, który tak dobrze pokazałby zniszczone wojną miasto. 

    Innym walorem „Kwiatów wojny” są doskonałe zdjęcia. Odpowiednio nasycone szarością, przytłumione barwy kontrastują z kolorowymi, pięknymi sukniami ukrywających się w kościele prostytutek. Nawet pojedyncze, brutalne kadry, jak tryskająca na materiał krew wyglądają po prostu pięknie. 

    Również aktorsko film stoi na wysokim poziomie. Christian Bale gra bardzo dobrze zarówno zapijaczonego, chciwego przedsiębiorcę pogrzebowego, jak i przejętego losem swoich podopiecznych księdza. Doskonała jest również Ni Ni w roli Yu Mo – nie tylko dobrze i przekonująco gra, ale również jest piękna.


    Film ogląda się doskonale, choć czasem miałem wrażenie jego delikatnej trywialności. Było kilka momentów, które nie do końca mi się podobały – postacie wypowiadały zdania, które każdy normalny człowiek pomyślałby w głowie i nie musiałby wypowiadać ich na głos. Nie wiem, może to specyfika kina azjatyckiego, z którym nie jestem zaznajomiony. Najważniejsze jednak, że były to tylko momenty, które przyćmiła cała wymowa i doskonała realizacja filmu.

    Obawiam się, że na „Kwiatach wojny” nie będzie zabójczej frekwencji. Zdaję sobie sprawę, że do pójścia na chiński film zachęcić może głównie osoba Christiana Bale’a. Nie tylko dla niego jednak warto się do kina wybrać. Warto, aby dowiedzieć się więcej o nie tak odległej historii i wydarzeniach, o których w Europie niewiele się mówi. Warto, aby obejrzeć bardzo dobrze zrealizowany technicznie film. Aby przyjrzeć się kolorowym kwiatom, które musiały stawić czoła okrutnej wojnie.




    PS - zastanawia mnie polityka wybierania oficjalnych plakatów reklamujących film. Spójrzcie, o ile te dwa poniżej są ładniejsze od tego sztampowego, typowego polskiego plakatu, który zamieściłem na początku recenzji:


    zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.baleheadsblog.com , http://www.tumblr.com , http://www.moviecarpet.com , http://www.upcoming-movies.com

    2 komentarze :

    1. niestety o wielu rzeczach, które zdarzyły się poza europą i ameryką północną w ogóle się nie mówi. na pewno zwracająca uwagę pozycja

      OdpowiedzUsuń
    2. Film przede wszystkim INNY. I to INNY w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mnie również zachwyciły stroje prostytutek - chyba lubię ten ich orientalny klimat. I ich urodę.

      OdpowiedzUsuń