• Kultura, głupcze!

    Spadkobiercy: Spadek formy


    Spadkobiercy
    RECENZJA

    Alexander Payne przyzwyczaił nas do tego, że w swoich filmach potrafi w lekki sposób opowiadać o sprawach ważnych, poruszających i trudnych. Często stawia swoich bohaterów w obliczu kryzysu, osobistej tragedii i przygląda się temu, jak starają się sobie poradzić z piętrzącymi się problemami. Tak było chociażby w „Schmidcie”, gdzie bohater musiał poradzić sobie z prozą życia emeryta, któremu na dodatek zmarła żona, a córka chciała poślubić mężczyznę, który niekoniecznie głównemu bohaterowi odpowiadał. Z Warrenem Schmidtem wiele wspólnego ma główny bohater najnowszego filmu Alexandra Payne’a – Matt King. Podobieństw zresztą jest więcej.


    Wydaje się, że reżyser filmu prezentuje nam niemal tego samego bohatera, co w „Schmidcie”. Głównym elementem, który ich różnicuje jest grupa wiekowa – Warren Schmidt był człowiekiem po sześćdziesiątce, który właśnie przeszedł na emeryturę, natomiast Matt King jest około pięćdziesięcioletnim mężczyzną, który również musi odstawić pracę na dalszy plan w obliczu tragedii, jaka go spotyka. Jego żona leży w szpitalu w śpiączce i pewne jest, że niedługo umrze. Podobnie, jak w „Schmidcie” bohater musi poradzić sobie więc z utratą najbliższej osoby, chociaż jak sam na początku filmu przyznaje ostatni raz szczerze rozmawiał z nią kilka miesięcy temu. Musi postarać się odnaleźć wspólny język ze swoimi nastoletnimi córkami, co nie przychodzi łatwo i jakoś zaakceptować bliskiego kolegę swojej starszej córki, który wydaje się nie grzeszyć inteligencją. I znów – podobnie, jak Schmidtowi, Kingowi niełatwo jest przystosować się do nowej sytuacji. Wydaje się ona tym trudniejsza, gdy główny bohater dowiaduje się, że żona go zdradzała, co jeszcze bardziej podkopuje jego pewność siebie i sprawia, że nie wie, jak powinien się zachować. Ma do niej pretensje, wyrzuca jej to nawet w szpitalnej sali, ale jednocześnie ma poczucie, że powinien zachowywać się lepiej wobec umierającej, wspominać miłe chwile i oszczędzić krytycznych słów. (kilkakrotnie zresztą zwraca na to uwagę ludziom odwiedzającym chorą)

    Matt King jest zagubiony. Nie wie, jak rozmawiać z młodszą córką, jak dotrzeć do starszej. Nie potrafi wczuć się w rolę rodzica i przeprowadzić wychowawczej rozmowy, wreszcie – nie do końca potrafi poradzić sobie z prawdą, która wypłynęła na wierzch – początkowo wydaje się, że chce zniszczyć życie faceta, z którym zdradzała go żona, później jednak nachodzą go coraz większe wątpliwości. Bohater jest niepewny, ma problemy z podejmowaniem konkretnych decyzji, co widoczne jest także w pobocznym wątku biznesowym, dotyczącym sprzedaży ogromnego, znakomicie położonego na Hawajach obszaru od lat należącego do rodziny Kingów.

    Szczerze mówiąc nie dostrzegłem w kreacji George’a Clooney’a tego pierwiastka, który pozwalałby stwierdzić, że to genialna rola, godna wszelkich nagród. Owszem – w bezradnego bohatera wciela się dobrze, potrafi ukazać ciężar jaki spadł na barki Matta, ale nie jest to kreacja wyjątkowa, jakiej do tej pory nie oglądaliśmy. Tu znów narzucają się powiązania ze „Schmidtem” – wydaje mi się, że Clooney dużo czerpał z postaci granej przez Jacka Nicholsona. Podobne zwątpienie na twarzy, bezradność i zagubienie sprawiają, że Matt wydaje się odmłodzoną o piętnaście lat wersją Warrena. Z tą drobną różnicą, że postać grana przez Nicholsona miała w sobie dużo więcej rozgoryczenia. Muszę przyznać, że jednak postać, którą zbudował Jack Nicholson była dla mnie bardziej przekonująca, niż ta, którą odgrywa George Clooney. Nie odmawiam mu oczywiście dużego talentu i wczucia się w rolę, ale zastanawia mnie ta ilość nominacji i nagród, jakie się posypały. Walki o Oscara z Dujardinem, moim zdaniem, na pewno nie powinien wygrać.

    Film, choć cechuje się typową dla Alexandra Payne’a lekkością miewa nudne momenty. Oczywiście – nikt po takim dramacie nie spodziewa się wartkiej akcji, ale wydaje się, że film można by spokojnie skrócić o jakieś 15-20 minut. Momenty, w których Matt biega i wypytuje kolejne osoby o kochanka swojej żony nie wnoszą nic nowego, a stają się nużące.  Podobnie, jak długie rozważania i rozmowy z kuzynostwem na temat potencjalnej sprzedaży ziemi. Nie bardzo także rozumiem, jaką rolę oprócz elementu humorystycznego i kolejnego problemu, z jakim Matt musiał się zmierzyć, miał w całej tej historii kolega Alexandry – córki głównego bohatera.

    „Spadkobiercy” nie są złym filmem. To, bądź co bądź, ciekawe kino oparte przede wszystkim na dobrym aktorstwie i dialogach. Uważam jednak, że obraz jest oceniany wyżej, niż na to zasługuje, podobnie, jak kreacja Clooney’a. Na pewno jednak warto ten obraz obejrzeć – być może znajdziecie w nim piękno, którego ja nie dostrzegłem. Przyznam, że gdybym miał porównywać „Schmidta” i najnowsze dzieło Payne’a, powiedziałbym, że „Spadkobiercy” stanowią jednak spadek formy amerykańskiego reżysera.



    zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.washingtonpost.com

    2 komentarze :

    1. Nie widziałam, ani jeszcze "Wstydu", ani "Spadkobierców" (wstyd normalnie), ale Twoje recenzje nie są jedyne jakie czytam i mam wrażenie, że oceniasz "Wstyd" wyżej niż inni, a "Spadkobierców" niżej. To tylko jeszcze bardziej zmusza mnie do obejrzenia obu.. ach gdyby tylko doba miała 48 godzin:)

      OdpowiedzUsuń
    2. Anonimowy14/6/12 23:40

      Generalnie zgadzam się - Clooney gra przyzwoicie, ale bez wielkiego wow. Po takim aktorze spodziewałabym się więcej. Warto do kompletu przeczytać książkę - wtedy wyjaśnia się kolega córki, rozmowy z kuzynostwem, itp. Film jest zdecydowanie lżejszy niż książka, mniej mnie wkurza, ale i mniej przejmuje. W książce czułam to zagubienie, bezradność, nawet nieporadność głównego bohatera, w filmie jakoś specjalnie mu nie współczuję. Największą przyjemnością były dla mnie obrazy i kolory. I mile zaskoczyła mnie odtwórczyni roli starszej córki - uwierzyłam jej. Bardzo podoba mi się ost. scena ;)

      OdpowiedzUsuń