Choć wiem, jak nieprawdopodobnie to brzmi, powiem z pełnym przekonaniem „każdy był kiedyś dzieciakiem”. A że „czym skorupka nasiąknie za młodu”, „niedaleko pada jabłko od jabłoni” i „nie święci garnki lepią”, to stwierdzam – powinienem dziś nosić skórzaną kurtkę, jeździć na potężnym motocyklu, jeść tylko hot-dogi i zapijać je piwem korzennym, słuchać tylko heavy metalu i – od czasu do czasu – z uśmiechem na twarzy ratować świat.
Motomyszy z Marsa. To dla nich wstawałem z łóżka w weekendy w takich godzinach, jakich teraz niemal nie widuję. To przez nich na swoim dziecięcym, niebieskim BMXie rysowałem z przodu głowę myszy. A kto wie – być może to dzięki nim, po latach zacząłem słuchać rocka? Może dzięki nim mam teraz prawo jazdy!
Czego Motomyszy mnie nauczyły? Tego, że dobro musi zwyciężać. Tego, że nie ma nic przyjemniejszego, niż słowna docinka swojemu przeciwnikowi. Tego, że gdy urządzam pościg za złoczyńcą, ulicami miasta, a sygnalizacja świetlna zalśni kolorem motoru Vinniego, należy się zatrzymać. Tego, że zły niekoniecznie zawsze naprawdę jest zły. (Hard Rock)
Trzy humanoidalne myszy, zmuszone do ucieczki ze zniszczonego Marsa ratują całą Ziemię („całą” w podejściu amerykańskim – czyli głównie Chicago) przed Limburgerem – grubą rybą, śmierdzącą serem, który zawsze ma genialny plan zagłady – a to ukraść piasek, a to śnieg, a to połowę miasta. Ma oczywiście swoich popleczników – szalonego doktora Karbunkle, głupiego, ociekającego olejem osiłka oraz – mojego faworyta – mutanta-masochistę Freda, któremu doktorek regularnie grzebie w mózgu.
Na szczęście nasze myszy – Throttle, Vinnie i Modo również nie są same – mają po swojej stronie właścicielkę warsztatu „Last Chance” – Charlie, która często wpada w kłopoty, ale równie często, w sytuacji bez wyjścia, ratuje naszych bohaterów z Marsa.
Każdy z nich jest inny, ale każdego się lubi. Czasem szkoda nawet Limburgera, którego budynek jest niszczony w KAŻDYM odcinku. Serial w nienachalny sposób przekazuje wartości, które dzieciaki powinny łapać, ale jest też momentami dość mocny. To nie jest bajeczka dla małych dziewczynek!
Czy polecam? No jasne! Sam nie spodziewałem się swojej reakcji na odświeżenie Motomyszy z Marsa. Cieszyłem się każdym kolejnym odcinkiem jak za dawnych lat. A do tego ta muzyka, ten humor, te odwołania do innych bajek, których kiedyś nie miałem okazji wyłapać, te tytuły odcinków. („We don’t need no stinkin’ city”) Więc? Niech gra muzyka i gaz do dechy!
zdjęcie: http://www.fanpop.com
0 komentarze :
Prześlij komentarz