• Kultura, głupcze!

    Mniej żartem, bardziej serio


     Mój tydzień z Marilyn
    RECENZJA/ARTYKUŁ

    "Hollywood to miejsce gdzie płacą ci tysiąc dolarów za pocałunek, a pięćdziesiąt centów za duszę."
    Marilyn Monroe 

    Marilyn Monroe na pewno jest jedną z największych ikon amerykańskiej popkultury i kina. To nazwisko zna każdy, każdy kojarzy je z seksowną blondynką i jej zdjęciem, na którym widać jak stoi w uniesionej podmuchem z kanału wentylacyjnego metra sukience. Większość ludzi wiąże ją tylko z obrazem seksownej, głupiutkiej blondynki – symbolu seksu. Nietrudno się jednak domyślić, że biografia tragicznie zmarłej aktorki była dużo bardziej skomplikowana, niż jest to widoczne na pierwszy rzut oka. Powstają programy telewizyjne, wydawane są książki (jak chociażby mająca polską premierę w kwietniu „Fragmenty – wiersze, zapiski intymne, listy”), ukazujące skomplikowany charakter i osobowość Marilyn, która próbowała pisać wiersze, wyrażać siebie i swoją wrażliwość, która nie była potrzebna do wizerunku słodkiej, niezbyt rozgarniętej blondynki.



    Nierzadko podziwiamy gwiazdy ekranu – ich perfekcyjny wygląd, uśmiech przygotowany na każdą okazję. Wydają nam się najszczęśliwszymi ludźmi na Ziemi – są bogaci, rozpoznawalni, spełnieni w pracy. Kto jednak z nas, zwykłych obserwatorów, wie o problemach, z jakimi się borykają? O tym, jak hamowana jest ich indywidualność na potrzeby wykreowania określonego wizerunku gwiazdy, która będzie się dobrze sprzedawała? Kto z nas wie, ile prawdziwości i naturalności jest w zachowaniach, opiniach tych, których tak lubimy podpatrywać?

    Przemysł filmowy, jak każdy inny biznes, rządzi się chęcią jak największego i jak najszybszego zysku. Filmy są produktami, które są nam sprzedawane – nabijają kolejne miliony dolarów przychodu (lub nie), przyciągają do kin kolejne tysiące osób (lub nie). Kino musi na siebie zarabiać, a jedną z najważniejszych części składowych każdego filmu jest aktor, który również jest traktowany jako produkt gotowy do sprzedania. Wcieli się w rolę, która została zapisana w scenariuszu, odegra ją lepiej (większy zysk) lub gorzej (mniejszy zysk). Powinien być zawsze gotowy do promowania swojego filmu, aby mógł on zarobić jak najwięcej. A żeby być zawsze gotowym najlepiej wyzbyć się własnych problemów i przyjąć maskę – maskę, którą ludzie chcą oglądać, która będzie charakteryzowała danego aktora i która pomoże osiągnąć zysk.

    Taką właśnie maskę, czy gombrowiczowską „gębę” przypisano także – co oczywiste – największej chyba gwieździe kina lat 50 – Marilyn Monroe. Wystudiowane gesty, emanowanie seksapilem, prezentowanie wizerunku słodkiej, niemądrej dziewczyny okazało się być celną strategią marketingową – dlaczego więc ci, którzy na tym zarabiali mieliby z niej rezygnować? Sama Marilyn dobrze wiedziała, jakie przyjmować pozy na zdjęciach, wiedziała, że lekko rozchylone usta i zmrużone oczy dodadzą jej zmysłowości, co z kolei napędzi machinę biznesu, przyniesie kolejne dolary zysku. To napędzało jej karierę, zwiększało popularność, gaże, które otrzymywała za role, ale i pogrążało ją w depresji i rozpaczy. Nikt nie chciał słuchać o tym, że „ta słodka blondyneczka” próbuje pisać wiersze, ma dużo większą wrażliwość, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. To nie było potrzebne, trzeba to było temperować – i jeżeli na początku była to strategia trafna (rozpędzenie kariery aktorskiej), to z czasem zaczęło coraz bardziej przeszkadzać i doskwierać gwieździe.
    Marilyn Monroe

    Efektem były coraz częściej pojawiające się depresje, nadużywanie leków nasennych, pobudzających („tabletka, żeby zasnąć, tabletka, żeby się obudzić”), ogólne otępienie, wycofanie i coraz częstsze konflikty i sprawianie problemów ekipie realizującej film. Monroe zaczęła spóźniać się na plany zdjęciowe, a w pewnym okresie bezustannie towarzyszyła jej Paula Strasberg – była aktorka, która pełniła funkcję nauczycielki i "motywatorki". Odpowiednio „nastrajała” Marilyn, pomagała jej wczuć się w rolę, co – z perspektywy czasu – zostało odebrane różnie. Z jednej strony Monroe potrzebowała kogoś, kto będzie ją duchowo wspierał (niestety, mężów dobierała fatalnie), pomagał jej radzić sobie z koszmarami, depresjami i wahaniami nastrojów, z drugiej strony Strasberg nie dopuszczała nikogo do Marilyn i – jak czytałem – miała na nią raczej niedobry wpływ. Starała się tłumaczyć swoją podopieczną ze spóźnień, awantur, jakie urządzała na planach i jednocześnie sama ją „nakręcała”.

    Ostatnie obrazy, nakręcone z udziałem zmarłej w wieku trzydziestu sześciu lat aktorki były istną męczarnią dla realizujących filmy i partnerów, z jakimi Marilyn Monroe występowała na ekranie. Depresje i nadużywanie środków odurzających oraz alkoholu powodowały, że często nie była w stanie odegrać roli, zapominała tekstu i spóźniała się na plan. Dochodzące do tego osobiste problemy (Monroe miała trzy nieudane małżeństwa, dwukrotnie poroniła, chorowała na bulimię) spowodowały, że aktorka zmarła bardzo młodo – za oficjalną przyczynę śmierci podano nadużycie środków nasennych. Media wciąż zarabiały na niej krocie – nie mówiło się o jej problemach, pokazywano ją tylko w seksownych pozach, wyglądającą olśniewająco, uśmiechającą się – uosobienie szczęścia.

    Tak, jak wspomniana już przeze mnie książka „Fragmenty – wiersze, zapiski intymne, listy” ukazywała drugą, mniej znaną stronę Marilyn Monroe, tak stara się to czynić najnowszy film opowiadający o symbolu seksu lat 50 – „Mój tydzień z Marilyn”, oparty na książce pod tym samym tytułem, autorstwa Colina Clarka, którego powiązał krótkotrwały romans z gwiazdą kina.
    Michelle Williams

    Akcja rozgrywa się w roku 1956, kiedy będąca u szczytu sławy Monroe przyjeżdża do Anglii, aby zagrać w filmie reżyserowanym przez znakomitego brytyjskiego aktora Laurence Oliviera. Obraz, znany później pod tytułem „Książę i aktoreczka” był jednym z ostatnich, w jakim wystąpiła Monroe. Po nim wystąpiła już tylko w czterech filmach – w tym chyba w najpopularniejszym z jej udziałem – „Pół żartem pół serio”. Podczas pracy nad „Księciem i aktoreczką” dało się wyraźnie zaobserwować problemy z osobowością Marilyn. Nie były to tylko wyskoki gwiazdki, ale poważne problemy, od których próbowała się uwolnić łykając tabletki. Dobrze zostaje to ukazane w „Mój tydzień z Marilyn” – widzimy Monroe jako kruchą, bezradną kobietę, która potrzebuje przewodnika, mówiącego jej, co w danej chwili ma robić, o czym ma myśleć. (pojawia się niesławna postać Pauli Strasberg) Innym razem, szczególnie podczas spotkań z mediami, ukazuje nam się silna, pewna siebie i świadoma swego seksapilu kobieta, która ani na sekundę nie przestaje uwodzić tłumów dziennikarzy i zwykłych przechodniów, którzy ekstatycznie reagują na jej widok. I choć jednego dnia bez problemu kokietuje fotoreporterów, to już kolejnego, gdy dostrzega ją tłum przechodniów i gromadzi się wokół niej, Marilyn jest zagubiona, nie potrafi się odnaleźć. Popularność ją wywyższa i niszczy jednocześnie.

    Dobrze w rolę rozbitej emocjonalnie kobiety mającej problemy z własną tożsamością wciela się Michelle Williams. Można dyskutować, czy pasuje fizycznie do roli Monroe, czy nie lepsza byłaby Scarlett Johansson (która rzeczywiście wydaje się być pierwszym wyborem – przynajmniej jeśli chodzi o fizyczność), ważne, że Williams poradziła sobie z tą rolą, która zresztą przyniosła jej nominację do Oscara.

    Sam film natomiast jest dobry. Pokazuje tę „prawdziwą” historię Marilyn, nie próbując nam wciskać kolejnego obrazu o niewinnej dziewczynie, nie do końca świadomej tego, co się wokół niej dzieje. Postać Monroe jest dobrze zagrana, znakomicie ukazana od strony psychologicznej, ale jednocześnie sama historia mogłaby być opowiedziana trochę lepiej i bardziej angażująco widza. Jest to dobry film, na pewno warto go obejrzeć (szczególnie powinny obejrzeć go osoby, którym prawdziwa biografia aktorki nie jest zbyt znana), ale nie zachwyca. Dobrze natomiast pokazuje to, o czym pisałem we wstępie do tego artykułu – mechanizm, w jaki wciągani i „przerabiani” są aktorzy, aby wycisnąć z nich maksymalnie dużo zysku. Smutne to. Smutne i niestety prawdziwe.


    zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.pinger.pl , http://www.collider.com

    4 komentarze :

    1. Żaluję jedynie, że dużo dowiedziałam się o fabule, mało o realizacji i grze aktorskiej...

      OdpowiedzUsuń
    2. Dlatego na profilu napisałem, że nie wiem, czy bliżej temu do recenzji, czy do artykułu. Już tak nie marudź :)

      OdpowiedzUsuń
    3. Przeciez ja nie marudze, tekst mi sie podobal:) nie mozna Cie chwalic za duzo;p
      a i cos masz z godzina dodania komentarzy;P

      OdpowiedzUsuń
    4. Jedynym powodem, dla którego jeszcze nie obejrzałam tego filmu, jest Michelle. Zarówno w Blue Valentine jak i w Tajemnicy Brokeback Mountain irytowała, aż niemiło. Tam też wcieliła się w role kobiet "rozbitych emocjonalnie", więc być może dlatego dźwignęła postać Marilyn.
      Co do samego portretu seksbomby amerykańskiego kina, polecam książkę "Blondynka" :)

      OdpowiedzUsuń