Artysta
RECENZJA
Niemy, czarno-biały, francuski film, nominowany w dziesięciu kategoriach do Oscara. Zdobywca trzech Złotych Globów, w tym za najlepszą komedię/musical. W takich momentach człowiek zastanawia się, czy ta niezwykła ilość nominacji i nagród nie wynika wyłącznie z faktu, że to film nie pasujący do tych czasów, ciekawostka, która przyciąga uwagę tylko swoją odrębnością i oryginalnością.
Akcja rozpoczyna się w roku 1927, a więc rok po śmierci jednej z największych gwiazd kina niemego – Rudolpha Valentino. Kino nieme ma się świetnie, a sukcesy odnosi popularny aktor-amant George Valentin. Jest to jednak również zmierzch tej pięknej epoki i jednocześnie początek kina dźwiękowego, w którym „aktorzy nie muszą stroić min, aby być zrozumiałymi”. Kariera George’a zaczyna staczać się po równi pochyłej – nowy wynalazek robi taką furorę, że już nikt nie chce oglądać filmów niemych. Gwiazda Valentina gaśnie, natomiast w zawrotnym tempie rozkręca się kariera Peppy Miller – tancerki wypromowanej (o ironio!) przez Valentina.
„Artysta” bawi, wzrusza i zachwyca. Nie pozwala oderwać od siebie oczu. Choć wiemy, że to tylko kreacja, efekt osiągnięty sztuczkami, zastosowaniem tablic z dialogami, pozbawieniem aktorów głosów i monochromatycznością (co ciekawe – film został nakręcony w kolorze, który dopiero w procesie postprodukcji został odjęty), to jednak pozwalamy się w tę kreację wciągnąć, zachwycamy się nią. I choć można przeczytać, że taki film nie miałby szans powstać w późnych latach dwudziestych ubiegłego wieku, to co z tego?
Nie ukrywajmy – niewielu młodych ludzi jest wychowanych na klasycznych niemych filmach Davida Griffitha, niewielu zna dorobek filmowy Rudolpha Valentino, Charliego Chaplina, Mary Pickford, Poli Negri, czy Douglasa Fairbanksa. I zapewne właśnie dlatego „Artysta” tak oczarowuje. Widz ma wrażenie, że uczestniczy w czymś wyjątkowym, chociaż ma świadomość, że to film powstały w XXI wieku, któremu towarzyszyła nowoczesna technika i doświadczenie niemal stu lat kinematografii. Jest to produkt skrojony na miarę współczesnego młodego człowieka – film odwzorowujący sztukę filmową lat dwudziestych i trzydziestych, ale jednocześnie mocno osadzony we współczesności. Przy powracającej modzie na vintage nie ma się co dziwić, że „Artysta” odnosi taki sukces.
Nie należy jednak wyłącznie aktualnej modzie i przemijającym upodobaniom widzów przypisywać zainteresowania, jakim cieszy się „Artysta”. Oprócz tych czynników (i rewelacyjnej wprost muzyki towarzyszącej nam przez niemal cały czas trwania filmu) jest to po prostu świetnie zrealizowany film, który porusza, ale i bawi. Duża w tym zasługa aktorów wcielających się w główne role. Jean Dujardin grający aktora, którego kariera zawisła na włosku jest tak przekonujący i ma w sobie tyle uroku amanta z wczesnych lat XX wieku, że wydaje się wręcz stworzony do tej roli. Do tego bogata mimika (prawdą jest to, co powiedziała Peppy Miller – bohaterka filmu, że aktorzy kina niemego muszą stroić miny, aby być dobrze zrozumiałymi) sprawiają, że jego kreacja jest bardzo naturalna i bardzo prawdziwa. Do tego dodać trzeba niesamowite umiejętności taneczne, którymi Dujardin wręcz zachwyca. Bez cięć montażowych, bez dublerów, wykonuje taniec sam, a na jego twarzy widać autentyczne zmęczenie.
O ile Jean Dujardin został już doceniony Złotym Globem i nominacją do Oscara (trzymam za niego kciuki wobec absencji na liście nominowanych Michaela Fassbendera), o tyle Bérénice Bejo pozostaje jakby w jego cieniu, a moim zdaniem gra równie dobrze i równie zabawnie, co starszy kolega. Jest piękna, przyciąga wzrok widza, skupia na sobie uwagę i porywająco wciela się w młodą gwiazdę kina, której kariera dopiero nabiera rozpędu. Również nominowana jest do Oscara, ale konkurencję ma silną, więc nagrody może nie otrzymać, a szkoda, bo to naprawdę godna wyróżnienia rola.
Przy omawianiu bohaterów nie sposób nie wspomnieć o psie – towarzyszu George’a Valentina, który stanowi chyba najbardziej komediowy element całego filmu. Znakomicie wytresowany, występujący na scenie wraz z aktorem wprowadza element śmiechu nawet w bardziej dramatycznych scenach, które również w „Artyście” oglądamy.
Humorystycznych elementów jest zresztą więcej – „Artysta” rozpoczyna się od pokazania filmu, w którym gra George Valentin i pierwsze słowa, które wymawia (a które widzimy oczywiście na tablicy dialogowej) brzmią „nic nie powiem!”. Wraz z rozwojem akcji, gdy kino nieme odchodzi w zapomnienie, a sukces odnoszą filmy dźwiękowe, czemu sprzeciwia się Valentin, widzimy plansze dialogowe, a na nich wyrzuty i pretensje dziewczyny George’a, która pyta „dlaczego nie chcesz nic mówić?”, „musimy porozmawiać”. I choć wiemy, że pytania odnoszą się do relacji między mężczyzną, a kobietą, to jednocześnie mamy świadomość ironii - aktor konsekwentnie milczy w epoce filmów dźwiękowych, przez co popada w problemy finansowe. I milczy tak przez cały film, dopiero na końcu wypowiadając dwa słowa.
„Artysta” to film z klasą, elegancją, jaka była charakterystyczna dla czasów dwudziestolecia międzywojennego, pełnego dżentelmenów i amantów filmowych. To obraz, w którym humor jest niewymuszony, naturalny, a postaci, które dźwigają na sobie ciężar głównych ról są jakby żywcem wyjęte z czasów początku United Artists. Wejdźcie w ten magiczny świat, przenieście się o ponad osiemdziesiąt lat w przeszłość i dajcie urzec tej prostej historii, bo naprawdę warto. To film, jakiego nie było już dawno, a który tylko a może aż, pokazuje prawdziwą magię kina.
zdjęcia: http://www.nytimes.com , http://www.csmonitor.com , http://www.filmweb.pl
Wreszcie obejrzałem ten film. Uznałem go za lekturę obowiązkową po tych wszystkich nagrodach i nominacjach. I, niestety,muszę stwierdzić, że AAF nagrodziła filmowy gniot (nie pierwszy raz zresztą). Zupełnie nie rozumiem zachwytów i śmiem twierdzić, że za kilka lat ten film będzie tylko kronikarskim wspomnieniem. (A "Obywatela Kane" wciąż będą widzowie przeżywać.).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
pwidz