Melancholia
RECENZJA
Koniec świata inspiruje. Ukazanie zagłady ludzkości, zniszczenia znanego nam świata fascynowało od wieków i fascynuje nadal artystów, naukowców, jak i zwykłych zjadaczy chleba. Temat ten zainteresował również duńskiego reżysera Larsa von Triera, który nakręcił najprawdopodobniej swój najlepszy film, po czym pozbawił go jakichkolwiek szans na znaczące nagrody mówiąc, iż czuje sympatię do Hitlera i sam jest nazistą. Koniec świata wyszedł mu jednak naprawdę piorunująco.
„Melancholia” to jeden wielki film-symbol. Już początek to zapowiada – siedmiominutowa sekwencja obrazów-symboli ukazujących apokalipsę lub jej zwiastunów, pozornie bez znaczenia pozwala nam zdecydować – czy „kupimy” taką konwencję filmu, próbując nadążyć za wszelkimi odwołaniami i symbolami, czy pozostaniemy pasywnymi obserwatorami, którzy mogą się nudzić i denerwować przesadnością artyzmu. Ujęcia planety widzianej z kosmosu łączą się tu z iście malarskimi pejzażami – spadającymi z nieba ptakami zwiastującymi apokalipsę, sypiącym się popiołem, czy wreszcie, powtarzającym się w kilku momentach filmu obrazem „Myśliwi na śniegu” Petera Breugla. A wszystko to wzbogacone doniosłą muzyką Wagnera – preludium z „Tristana i Izoldy”, które stanowi doskonałe uzupełnienie katastroficznych obrazów – bo to, że do katastrofy dojdzie wiemy właśnie z tej symbolicznej siedmiominutowej sekwencji wprowadzającej do filmu.
Już początek fabuły zwiastuje piętrzące się problemy – początkowo jest to kłopot z wymanewrowaniem ogromnej, białej, ślubnej limuzyny na wąskiej, polnej drodze, przez co para młoda spóźnia się na swoje wesele. Wraz z upływającymi minutami sprawy mają się coraz gorzej – napięcia między gośćmi przybyłymi na wesele stają się coraz większe i coraz trudniejsze do wytrzymania, a panna młoda wyraźnie męczy się podczas dnia, który powinien być najpiękniejszym w jej życiu obdarowując wszystkich dookoła uśmiechem. Sztucznym i wymuszonym.
Pierwsza część filmu przedstawiająca wesele Justine i Michaela stanowi doskonały pretekst do pokazania skomplikowanych relacji międzyludzkich, w których na próżno szukać bezinteresowności. Niewiele brakuje, aby emocje wzięły górę nad rozsądkiem i wraz z rozwojem akcji mocne słowa, raniące innych wypowiadane są z coraz większą częstotliwością. Wydaje się, że katastrofa, w którą przemienia się wesele stanowi preludium do zasadniczej części filmu – katastrofy, jaką jest koniec świata.
Druga część koncentruje się na siostrze Justine – Claire i jej obsesji na punkcie zbliżającej się do Ziemi podobnej planety. I choć mąż-naukowiec uspokaja ją, wykluczając możliwość kolizji, to jednak Claire się niepokoi, a widz wie, że do katastrofy dojdzie. Tak, jak pierwsza część filmu pokazuje wprawę von Triera w budowaniu i obserwowaniu relacji międzyludzkich, tak druga stanowi wzorcowy wręcz pokaz, jak należy budować dramaturgię i stopniować napięcie. Choć nie dzieje się tu dużo, to trudno oderwać wzrok od ekranu.
„Melancholia” to jeden wielki film-symbol. Już początek to zapowiada – siedmiominutowa sekwencja obrazów-symboli ukazujących apokalipsę lub jej zwiastunów, pozornie bez znaczenia pozwala nam zdecydować – czy „kupimy” taką konwencję filmu, próbując nadążyć za wszelkimi odwołaniami i symbolami, czy pozostaniemy pasywnymi obserwatorami, którzy mogą się nudzić i denerwować przesadnością artyzmu. Ujęcia planety widzianej z kosmosu łączą się tu z iście malarskimi pejzażami – spadającymi z nieba ptakami zwiastującymi apokalipsę, sypiącym się popiołem, czy wreszcie, powtarzającym się w kilku momentach filmu obrazem „Myśliwi na śniegu” Petera Breugla. A wszystko to wzbogacone doniosłą muzyką Wagnera – preludium z „Tristana i Izoldy”, które stanowi doskonałe uzupełnienie katastroficznych obrazów – bo to, że do katastrofy dojdzie wiemy właśnie z tej symbolicznej siedmiominutowej sekwencji wprowadzającej do filmu.
Już początek fabuły zwiastuje piętrzące się problemy – początkowo jest to kłopot z wymanewrowaniem ogromnej, białej, ślubnej limuzyny na wąskiej, polnej drodze, przez co para młoda spóźnia się na swoje wesele. Wraz z upływającymi minutami sprawy mają się coraz gorzej – napięcia między gośćmi przybyłymi na wesele stają się coraz większe i coraz trudniejsze do wytrzymania, a panna młoda wyraźnie męczy się podczas dnia, który powinien być najpiękniejszym w jej życiu obdarowując wszystkich dookoła uśmiechem. Sztucznym i wymuszonym.
Pierwsza część filmu przedstawiająca wesele Justine i Michaela stanowi doskonały pretekst do pokazania skomplikowanych relacji międzyludzkich, w których na próżno szukać bezinteresowności. Niewiele brakuje, aby emocje wzięły górę nad rozsądkiem i wraz z rozwojem akcji mocne słowa, raniące innych wypowiadane są z coraz większą częstotliwością. Wydaje się, że katastrofa, w którą przemienia się wesele stanowi preludium do zasadniczej części filmu – katastrofy, jaką jest koniec świata.
Druga część koncentruje się na siostrze Justine – Claire i jej obsesji na punkcie zbliżającej się do Ziemi podobnej planety. I choć mąż-naukowiec uspokaja ją, wykluczając możliwość kolizji, to jednak Claire się niepokoi, a widz wie, że do katastrofy dojdzie. Tak, jak pierwsza część filmu pokazuje wprawę von Triera w budowaniu i obserwowaniu relacji międzyludzkich, tak druga stanowi wzorcowy wręcz pokaz, jak należy budować dramaturgię i stopniować napięcie. Choć nie dzieje się tu dużo, to trudno oderwać wzrok od ekranu.
Duża w tym zasługa rewelacyjnych aktorów, jakich mamy okazję oglądać – von Trier zdołał zasabotować zdobycie przez jego film nagrody głównej w Cannes, ale nie zdołał tego dokonać w przypadku nagrody za główną rolę kobiecą. Kirsten Dunst wcielająca się w postać Justine jest wręcz rewelacyjna. Jedną miną potrafi pokazać drzemiące w niej uczucia, doskonale także odgrywa otępiałą, pogodzoną z losem kobietę. Złota Palma jak najbardziej zasłużona, dziwi mnie natomiast brak nominacji do Złotych Globów, bo ta rola jest tego warta. Amerykance niewiele ustępuje Charlotte Gainsbourg, która również doskonale potrafi pokazać emocje, jakie targają jej bohaterką.
Już na samym początku wzrok głównej bohaterki kieruje się ku niebu, ku gwiazdom – miejsca, z którego nadejdzie apokalipsa. Justine zwraca uwagę na gwiazdę – Antares z gwiazdozbioru Skorpiona, a widzowi przez myśl przebiega, że to może być źródło zagłady, to stamtąd miała nadejść biblijna apokalipsa. ("I trzeci anioł zatrąbił: /I spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, /A spadła na trzecią część rzek i na źródła wód.") Nagromadzenie symboli jest tak wielkie, że właściwie w każdym ujęciu, w każdej scenie można doszukiwać się ukrytych znaczeń – bo czy przypadkowo Justine w pierwszej części ma piękną, białą suknię, a później, gdy do zagłady jest coraz bliżej widzimy ją tylko w skromnej, czarnej bluzce? Zbiegiem okoliczności nie są również czarne konie, na których jeżdżą siostry, czy choćby dziewiętnasto dołkowe pole golfowe, które znajduje się przy domu weselnym.
Już na samym początku wzrok głównej bohaterki kieruje się ku niebu, ku gwiazdom – miejsca, z którego nadejdzie apokalipsa. Justine zwraca uwagę na gwiazdę – Antares z gwiazdozbioru Skorpiona, a widzowi przez myśl przebiega, że to może być źródło zagłady, to stamtąd miała nadejść biblijna apokalipsa. ("I trzeci anioł zatrąbił: /I spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, /A spadła na trzecią część rzek i na źródła wód.") Nagromadzenie symboli jest tak wielkie, że właściwie w każdym ujęciu, w każdej scenie można doszukiwać się ukrytych znaczeń – bo czy przypadkowo Justine w pierwszej części ma piękną, białą suknię, a później, gdy do zagłady jest coraz bliżej widzimy ją tylko w skromnej, czarnej bluzce? Zbiegiem okoliczności nie są również czarne konie, na których jeżdżą siostry, czy choćby dziewiętnasto dołkowe pole golfowe, które znajduje się przy domu weselnym.
Wreszcie ostatnie piętnaście minut, które jest tak kapitalnie zbudowane dramaturgicznie i stanowi chyba najznaczniejsze zderzenie dwóch całkiem odmiennych postaw sióstr – chorej na melancholię Justine i panikującej Claire, jest również przesycone symbolami i odwołaniami – w dużej części do Apokalipsy św. Jana. W jednym ujęciu von Trier na swój sposób pokazuje Pietę oraz wspomniany w Apokalipsie grad. ("I grad ogromny o wadze jakby talentu spadł z nieba na ludzi. /A ludzie Bogu bluźnili za plagę gradu, /Bo plaga jego jest bardzo wielka.") Justine ze swoim siostrzeńcem budują grotę, choć wiedzą, że nie mają szans na przeżycie ("A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie, /bogacze i możni, /i każdy niewolnik i wolny /ukryli się do jaskiń i górskich skał.") Wymowę ma także minutowa kompletna cisza podczas trwania napisów końcowych. ("A gdy otworzył pieczęć siódmą, /zapanowała w niebie cisza jakby na pół godziny.")
Von Trier stara się mówić, że nieważne, co zrobimy, gdzie pójdziemy, jak będziemy przeżywać koniec świata i tak przed tym nie uciekniemy, i tak dominować będzie zwątpienie, poczucie kompletnej bezradności – człowiek, który jak mogłoby się wydawać może wszystko poczuje się całkowicie bezbronny, zdany na łaskę losu – jednostkowo nie jest to ważne, moment ten zostaje sprowadzony do poziomu „spotkania w pierdolonym kiblu”, dla wszechświata zresztą zdarzenie to byłoby jeszcze mniej istotne. Sam reżyser jednak celebruje ten moment podniosłą muzyką Wagnera, jakby chcąc pokazać, że koniec ludzkości, niezwykłego zjawiska jakim jest życie jest jednak znaczący i ważny w kontekście ogółu.
cytaty pochodzą z Apokalipsy św. Jana, Biblia Tysiąclecia
zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.thefastertimes.com , http://www.melancholiathemovie.com , http://www.moxiemosvmfanfic.wordpress.com
Świetna, wyczerpująca i sumienna recenzja, która pomogła mi w zrozumieniu tego niejednoznacznego filmu. Dziękuję i gratuluję :)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńRecenzja rewelacyjna. Jednak ja spojrzalam na film jakby bardziej metaforycznie.. a może semantycznie? Potraktowałam planetę-Melancholię jako depresję-melancholię, która nieuchronnie zbliża się i przynosi zagładę. Tylko pytanie: czy zagładę calej ludzkości, czy jednak jest to dramat jedynie 4 osób, które zostały w drugim akcie. Zostały celowo i tylko ich dotknie śmiertelna depresja. Tu symbolika niemożliwego do przekroczenia mostu.. Pozostawiam sobie do dalszych rozważań :)
OdpowiedzUsuńO, to bardzo ciekawa interpretacja, która do tej pory nawet nie przyszła mi do głowy!
UsuńWizja katastrofy wydała mi się zbyt dosłowna, tym bardziej ten most.. musi mieć jakieś znaczenie, to oddzielenie od reszty świata, dziwne wyobcowanie..
UsuńZ drugiej strony liczne symbole apokaliptyczne skłaniają ku dosłowniejszej interpretacji.