Tyranozaur
RECENZJA
Joseph nie jest facetem, którego chcielibyście spotkać na ulicy, czy w barze. Trochę za głośne zachowanie i już możemy mieć go na karku. A wraz z nim jego ogromną agresję i frustrację. Wystarczy jedno złe słowo, nieodpowiednie zachowanie, aby zajść Josephowi za skórę. Jego furia trwa jednak tylko kilka minut, po czym mężczyzna odpuszcza i wydaje się, że żałuje swojego zachowania. Jest więc raczej zagubionym człowiekiem, niż naładowanym testosteronem facetem, który bicie innych uważa za swoje ulubione zajęcie.
Joseph jest samotny – jego żona nie żyje, a psa sam zabija w przypływie gniewu. Kontakt ma tylko z małym chłopcem mieszkającym niedaleko, którego traktuje jak dobrego kumpla. Jakby tego było mało jego przyjaciel, chory na raka, jest w bardzo złym stanie. Gdy jednak spotyka kobietę, która podchodzi do niego z wrażliwością i pewnym zrozumieniem, stara się do niego dotrzeć, ten bardzo powoli otwiera się przed nią, pozwala zdjąć zewnętrzną skorupę niedostępności i dotrzeć do swojego wnętrza. Choć brzmi to dość banalnie, to poziom aktorski (szczególnie Petera Mullana!) jest tak wysoki, że trudno oderwać wzrok od ekranu. Początkowo Joseph jest zły, opryskliwy i chamski również w stosunku do Hannah, jednak, nie da się ukryć - traktuje ją jako swoisty rodzaj terapeuty i choć doprowadza ją do płaczu wie, że jest mu potrzebna, a on jest potrzebny jej. Także Hannah przeżywa swoje własne problemy – tkwi w związku z tyranem, który ją gnębi i nie szanuje. Oboje więc żyją sami ze swoimi problemami – do czasu spotkania.
Peter Mullan nie gra naładowanego agresją człowieka. On jest naładowanym agresją człowiekiem ze wszystkimi innymi przypadłościami, ale i z ogromną wewnętrzną wrażliwością, do której trzeba dotrzeć przebijając się przez twardą, zewnętrzną skorupę agresji i okrucieństwa. To prawdziwa doskonałość aktorskiego warsztatu, wydaje się, jakby ta rola była stworzona dla niego.
To opowieść o magnetyzmie, wzajemnym przyciąganiu dwóch wykluczonych ze społeczeństwa istot. Kobiety będącej pod butem swojego męża i mężczyzny nie radzącego sobie z przemocą i agresją. W pewnym sensie można „Tyranozaura” uznać za historię miłosną – między bohaterami tworzy się nić porozumienia, być może jakieś uczucie – to jednak pozostaje raczej w sferze domysłów widza – na szczęście reżyser nie podaje nam na tacy odpowiedzi, nie pokazuje miłosnych uniesień i nie mówi jednoznacznie, jaki rodzaj więzi połączył tych dwoje, traktując swój film przede wszystkim jako opowieść o wykluczonych, nie radzących sobie z problemami ludźmi na każdym kroku spotykającymi się z przemocą.
Joseph jest samotny – jego żona nie żyje, a psa sam zabija w przypływie gniewu. Kontakt ma tylko z małym chłopcem mieszkającym niedaleko, którego traktuje jak dobrego kumpla. Jakby tego było mało jego przyjaciel, chory na raka, jest w bardzo złym stanie. Gdy jednak spotyka kobietę, która podchodzi do niego z wrażliwością i pewnym zrozumieniem, stara się do niego dotrzeć, ten bardzo powoli otwiera się przed nią, pozwala zdjąć zewnętrzną skorupę niedostępności i dotrzeć do swojego wnętrza. Choć brzmi to dość banalnie, to poziom aktorski (szczególnie Petera Mullana!) jest tak wysoki, że trudno oderwać wzrok od ekranu. Początkowo Joseph jest zły, opryskliwy i chamski również w stosunku do Hannah, jednak, nie da się ukryć - traktuje ją jako swoisty rodzaj terapeuty i choć doprowadza ją do płaczu wie, że jest mu potrzebna, a on jest potrzebny jej. Także Hannah przeżywa swoje własne problemy – tkwi w związku z tyranem, który ją gnębi i nie szanuje. Oboje więc żyją sami ze swoimi problemami – do czasu spotkania.
Peter Mullan nie gra naładowanego agresją człowieka. On jest naładowanym agresją człowiekiem ze wszystkimi innymi przypadłościami, ale i z ogromną wewnętrzną wrażliwością, do której trzeba dotrzeć przebijając się przez twardą, zewnętrzną skorupę agresji i okrucieństwa. To prawdziwa doskonałość aktorskiego warsztatu, wydaje się, jakby ta rola była stworzona dla niego.
To opowieść o magnetyzmie, wzajemnym przyciąganiu dwóch wykluczonych ze społeczeństwa istot. Kobiety będącej pod butem swojego męża i mężczyzny nie radzącego sobie z przemocą i agresją. W pewnym sensie można „Tyranozaura” uznać za historię miłosną – między bohaterami tworzy się nić porozumienia, być może jakieś uczucie – to jednak pozostaje raczej w sferze domysłów widza – na szczęście reżyser nie podaje nam na tacy odpowiedzi, nie pokazuje miłosnych uniesień i nie mówi jednoznacznie, jaki rodzaj więzi połączył tych dwoje, traktując swój film przede wszystkim jako opowieść o wykluczonych, nie radzących sobie z problemami ludźmi na każdym kroku spotykającymi się z przemocą.
Choć cały film jest pesymistyczny, pokazuje różne oblicza przemocy, ludzkie problemy i brak jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz, to jednak jego ogólne przesłanie każe spojrzeć z nadzieją na losy bohaterów – jeśli spotkanie z drugą osobą potrafi wyzwolić w człowieku, pozornie bezuczuciowym, okrutnym i brutalnym takie pokłady wrażliwości i chęci zajęcia się drugim człowiekiem, to – zdaje się mówić reżyser – nawet w najbardziej odrażających typach powinniśmy doszukiwać się ludzkich uczuć i empatii, bo one w nim tkwią. Być może głęboko ukryte, ale jednak są i mimo, iż czasami potrzeba mnóstwo siły, cierpliwości i czasu, by do nich dotrzeć, to zdecydowanie warto to zrobić.
Debiut Paddy’ego Considine’a to pełnokrwisty (w każdym tego słowa znaczeniu) dramat o nieradzeniu sobie z emocjami, o pozornej niedostępności, czy wreszcie – o głęboko ukrytych pokładach ludzkości, potrzebie miłości i akceptacji. I choć główny bohater „tyranozaurem” nazywał swoją żonę, to jednak trudno nie odnieść tego słowa właśnie do Josepha – człowieka kierującego się instynktami, u którego nad rozsądkiem górę bierze zaślepienie furią i chęcią wyrządzenia krzywdy, lecz pomimo tego, iż jest bardzo groźny dla otoczenia, to traktowany w odpowiedni sposób potrafi się otworzyć i na swój szorstki sposób pozwolić zbliżyć się do siebie obcej osobie. To film o instynktach i próbach ich okiełznania zostawiający w widzu iskierkę nadziei. Świetne kino.
Debiut Paddy’ego Considine’a to pełnokrwisty (w każdym tego słowa znaczeniu) dramat o nieradzeniu sobie z emocjami, o pozornej niedostępności, czy wreszcie – o głęboko ukrytych pokładach ludzkości, potrzebie miłości i akceptacji. I choć główny bohater „tyranozaurem” nazywał swoją żonę, to jednak trudno nie odnieść tego słowa właśnie do Josepha – człowieka kierującego się instynktami, u którego nad rozsądkiem górę bierze zaślepienie furią i chęcią wyrządzenia krzywdy, lecz pomimo tego, iż jest bardzo groźny dla otoczenia, to traktowany w odpowiedni sposób potrafi się otworzyć i na swój szorstki sposób pozwolić zbliżyć się do siebie obcej osobie. To film o instynktach i próbach ich okiełznania zostawiający w widzu iskierkę nadziei. Świetne kino.
zdjęcia: http://www.filmweb.pl , http://www.collider.com
Na pewno się za nim rozejrzę, brzmi ciekawie, a ostatnio rozglądałam się za czymś w tym stylu, dzięki ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Świetne kino, mocne i klimatyczne, nie pozostawiające widza obojętnym. Wybitnie wręcz zagrane, naturalne. Pozbawione nadętego moralizatorstwa. Prawdziwe jak samo życie.
OdpowiedzUsuńmocny, wybitny film-drzazga
OdpowiedzUsuń