RECENZJA
Wielkie oczekiwania i wielkie obawy - jaki materiał otrzymamy na pośmiertnej płycie Amy Winehouse? Będzie to wyspa skarbów, czy raczej śmieci wyrzucone na brzeg przez morze? Od dziś już wiemy. Każdy może wyrazić swoją opinię i tak jak jedni będą uważać tę płytę za godny „testament” Brytyjki, tak inni będą rozczarowani. Niestety, nie jest to materiał rewelacyjny zawierający perełki, o których marzyli fani.
Na Lioness: Hidden Treasures znajdują się odrzuty z sesji do Frank i Back to Black oraz cztery utwory nagrane na przestrzeni lat. Na temat tego, na ile to wydawanie wszystkiego, co zostało po Amy, a na ile prawdziwe zalążki kolejnej płyty pisałem już tutaj. Po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty nadal nie wiem, która z odpowiedzi jest bardziej prawidłowa.
Na Lioness: Hidden Treasures znajdują się odrzuty z sesji do Frank i Back to Black oraz cztery utwory nagrane na przestrzeni lat. Na temat tego, na ile to wydawanie wszystkiego, co zostało po Amy, a na ile prawdziwe zalążki kolejnej płyty pisałem już tutaj. Po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty nadal nie wiem, która z odpowiedzi jest bardziej prawidłowa.
Producenci starają nam się wmówić, że zamieszczone tu oryginalne wersje Tears Dry, Wake Up Alone i Valerie znacząco różnią się od tych zamieszczonych na Back to Black. Niestety, różnice są na tyle subtelne, że wspomniane wyżej dwa kawałki należy potraktować, jako materiał, który już bardzo dobrze znamy. I jednak na Back to Black te aranżacje są lepsze, po prostu – dopracowane. Na Lioness czuć brak tego ostatecznego szlifu (zresztą, nie tylko w tych trzech utworach).
Utworami, które według mnie wyróżniają się najbardziej na plus są Our Day Will Come otwierające płytę i efekt współpracy z raperem NAS – Like Smoke. W tym pierwszym Amy śpiewa lekko, przyjemnie, jest to dobry utwór na rozpoczęcie albumu. Natomiast Like Smoke wprowadza zdecydowanie więcej dynamiki na Lioness – tempo jest dość szybkie, do tego bardzo dobrze w klimat tego utworu wpasowuje się i tworzy go NAS – połączenie tych dwóch głosów rzeczywiście brzmi intrygująco i stanowi chyba najlepszy i najciekawszy moment na pośmiertnej płycie Amy Winehouse.
Niestety, pozostałe piosenki raczej niczym szczególnym się nie wyrażają – po prostu słychać, że to wczesne wersje, wersje demo, utwory nagrane, ale wymagające jeszcze pracy nad nimi. Trochę to wygląda tak, jakby zarysy utworów były gotowe, a ostateczne szlify jak najszybciej próbowali dodać producenci, z których inicjatywy ta płyta powstała. Nie znam przebiegu procesu produkcji tego albumu i pewnie nigdy się nie dowiemy, ile w tych utworach, które mamy okazję słuchać jest prawdziwej Amy Winehouse, a ile czystej kalkulacji, chęci zysku i szybkiego dostosowywania piosenek, aby zdążyć wydać je jako pełnoprawną płytę, dopóki jeszcze pamięć o śmierci Brytyjce jest świeża, a zainteresowanie nie spadło całkowicie.
Pozostaje mieć nadzieję, że co jakiś czas nie będą odnajdowane kolejne zarysy utworów, rzekomo napisanych przez Amy i nie będą one wydawane za każdym razem w formie zlepek tak, jak to ma miejsce na Lioness. Wiedzieliśmy od początku, że będzie to album kompilacyjny, bez żadnego szerszego konceptu – i tak też jest, nie czuć żadnego „motywu przewodniego”, właściwie jedynym elementem spajającym ten album jest głos Brytyjki – a i to nie do końca, bo raz brzmi on lepiej, raz gorzej. Słychać, że to utwory z bardzo różnych okresów życia – raz jej głos brzmi dobrze, świeżo, jak w Our Day Will Come, innym razem ten sam głos jest słaby (Body & Soul). Rzecz jasna znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że to album, który pokazuje, jak wielką artystką była Amy i co jeszcze mogła nagrać, ale prawda jest taka, że Lioness nie ma startu do Back to Black – najdoskonalszego dzieła piosenkarki, do którego – jestem tego pewien – już żaden ze „znalezionych utworów” nie będzie mógł się równać. Być może to opinia zbyt krytyczna, bo ucho chciałoby usłyszeć dzieła porównywalne z tymi najbardziej udanymi utworami Winehouse, a Lioness oferuje raczej rozczarowanie. A zgodnie z prawem marketingu album i tak doskonale się sprzeda…
Pozostaje mi więc zasłuchiwać się Back to Black i – w mniejszym stopniu – Frank, Lioness natomiast traktując raczej, jako ciekawostkę i eksperyment. Wybitnych utworów tu nie ma, znajdzie się kilka całkiem niezłych, ale jako całość – niestety nie przyciąga uwagi. Na spokojne przesłuchanie od czasu do czasu się nadaje, ale zachwycić się tym albumem jest trudno, a ocenić go - jeszcze trudniej. Być może to zbyt wysokie wymagania, jakie postawiłem płycie mającej stanowić „testament” zmarłej piosenkarki spowodowały, że jestem nią rozczarowany… Być może, ale sądzę, że zawiedzionych podobnie jak ja będzie naprawdę wielu.
Utworami, które według mnie wyróżniają się najbardziej na plus są Our Day Will Come otwierające płytę i efekt współpracy z raperem NAS – Like Smoke. W tym pierwszym Amy śpiewa lekko, przyjemnie, jest to dobry utwór na rozpoczęcie albumu. Natomiast Like Smoke wprowadza zdecydowanie więcej dynamiki na Lioness – tempo jest dość szybkie, do tego bardzo dobrze w klimat tego utworu wpasowuje się i tworzy go NAS – połączenie tych dwóch głosów rzeczywiście brzmi intrygująco i stanowi chyba najlepszy i najciekawszy moment na pośmiertnej płycie Amy Winehouse.
Niestety, pozostałe piosenki raczej niczym szczególnym się nie wyrażają – po prostu słychać, że to wczesne wersje, wersje demo, utwory nagrane, ale wymagające jeszcze pracy nad nimi. Trochę to wygląda tak, jakby zarysy utworów były gotowe, a ostateczne szlify jak najszybciej próbowali dodać producenci, z których inicjatywy ta płyta powstała. Nie znam przebiegu procesu produkcji tego albumu i pewnie nigdy się nie dowiemy, ile w tych utworach, które mamy okazję słuchać jest prawdziwej Amy Winehouse, a ile czystej kalkulacji, chęci zysku i szybkiego dostosowywania piosenek, aby zdążyć wydać je jako pełnoprawną płytę, dopóki jeszcze pamięć o śmierci Brytyjce jest świeża, a zainteresowanie nie spadło całkowicie.
Pozostaje mieć nadzieję, że co jakiś czas nie będą odnajdowane kolejne zarysy utworów, rzekomo napisanych przez Amy i nie będą one wydawane za każdym razem w formie zlepek tak, jak to ma miejsce na Lioness. Wiedzieliśmy od początku, że będzie to album kompilacyjny, bez żadnego szerszego konceptu – i tak też jest, nie czuć żadnego „motywu przewodniego”, właściwie jedynym elementem spajającym ten album jest głos Brytyjki – a i to nie do końca, bo raz brzmi on lepiej, raz gorzej. Słychać, że to utwory z bardzo różnych okresów życia – raz jej głos brzmi dobrze, świeżo, jak w Our Day Will Come, innym razem ten sam głos jest słaby (Body & Soul). Rzecz jasna znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że to album, który pokazuje, jak wielką artystką była Amy i co jeszcze mogła nagrać, ale prawda jest taka, że Lioness nie ma startu do Back to Black – najdoskonalszego dzieła piosenkarki, do którego – jestem tego pewien – już żaden ze „znalezionych utworów” nie będzie mógł się równać. Być może to opinia zbyt krytyczna, bo ucho chciałoby usłyszeć dzieła porównywalne z tymi najbardziej udanymi utworami Winehouse, a Lioness oferuje raczej rozczarowanie. A zgodnie z prawem marketingu album i tak doskonale się sprzeda…
Pozostaje mi więc zasłuchiwać się Back to Black i – w mniejszym stopniu – Frank, Lioness natomiast traktując raczej, jako ciekawostkę i eksperyment. Wybitnych utworów tu nie ma, znajdzie się kilka całkiem niezłych, ale jako całość – niestety nie przyciąga uwagi. Na spokojne przesłuchanie od czasu do czasu się nadaje, ale zachwycić się tym albumem jest trudno, a ocenić go - jeszcze trudniej. Być może to zbyt wysokie wymagania, jakie postawiłem płycie mającej stanowić „testament” zmarłej piosenkarki spowodowały, że jestem nią rozczarowany… Być może, ale sądzę, że zawiedzionych podobnie jak ja będzie naprawdę wielu.
Szczerze mówiąc, nie zgodzę się z tobą. Po pierwsze- jej głos nie jest raz `lepszy` raz `gorszy`. Zmiany w głosie wynikają z faktu tego, że potrafiła nim doskonale operować. Jasne, struny głosowe przepalił alkohol i papierosy, ale... Ten album jest bardziej podobny do Frank, bo w głównie to Salam Remi dokonywał wyboru utworów. Niemniej są piosenki, które bardziej zaliczyłbym pod styl z "Back to Black" jak wspomniane przez ciebie Like smoke, czy genialne "A song for you". Natomiast aranżacja Wake up alone na ikrytych skarbach jest wg mnie lepsza od wersji oficjalnej- bo czuć w niej `duszę` artystki, która wręcz wylewa się z głośników :) Ja nie żałuję zakupu albumu. Fakt- Back to Black to niezaprzeczalnie krążek ponadczasowy i genialny, jednak ja kupiłem tą płytę, bo chciałem przekazać 1funt ze sprzedaży na fundację jej imienia. Nie kupiłem tej płyty w Polsce tylko UK, bo oczywiście u nas te pieniążki by tam nie trafiły. Ja osobiście album uwielbiam. Ps. Halftime jest genialnym utworem!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, fajnie piszesz :)
Dzięki za rozbudowany komentarz - miło wiedzieć, że ktoś poświęcił tyle czasu, żeby przeczytać, co napisałem i jeszcze tak to skomentować :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam