Podobno obejrzałem dzisiaj słaby odcinek „Gry o tron”. To znaczy tak słyszałem – że jest słaby. Wygląda na to, że oglądałem jakiś inny serial, w którym bohaterowie nazywają się Jon, Sam, ser Alisser i – najbardziej pospolite z imion – Aemon Targaryen.
(uwaga - klikniesz - przeczytasz moje refleksje o odcinku)
(NIE SPOJLERUJ!)
(NIE SPOJLERUJ!)
Sam i Jon już wiedzą. Wiedzą, że przyjdą Dzicy, którzy nie będą dla nich zbyt mili. Więc typowym, filmowo-amerykańskim zwyczajem, jak żołnierze w okopach podczas ostrzału, rozmawiają sobie o „dupach” (wybaczcie żołnierskie słownictwo). Jak było? Jak to jest? A fajnie? Ale zazdroszczę. A poza tym – jeden z nich przespał się z kobietą, drugi… szukał kruczków prawnych w przysiędze, które w zasadzie obcowania z kobietą nie zabraniają. Dostrzegacie tę subtelną różnicę?
Tymczasem w obozie przeciwników zgoła inna rozmowa – zabijanie, strzały, wyżynanie, zabijanie, strzelanie, zabijanie. Mamy więc zasadniczą różnicę kulturową, zdaje się nie do pogodzenia w obecnej sytuacji.
Samwell w ogóle dziś miał jakiś specyficzny jak na niego nastrój, bo o dziewczynach rozmawiał również z Aemonem Targaryenem. I jemu też zazdrościł. Mógłbym powiedzieć „biedny Sam”, ale przecież go nie lubię. Drugą znamienną zasadą amerykańskich filmów wojennych jest: jeśli żołnierz nr 1 pokazuje żołnierzowi nr 2 zdjęcie swojej ukochanej, umiera kilka chwil później.
Na Sama tak bardzo działa wizja szybkiej śmierci, że odważył się nawet przeklnąć, a to, jak wiemy, niesie ze sobą ogromny wpływ na podejmowanie przez innych decyzji. („-Otwórz bramę. – Nie. –Otwórz tę pierdoloną bramę! –Ok.”) Dzięki jednemu przekleństwu Goździk weszła do Czarnego Zamku. Przy okazji Sam rzuca wyzwanie tak poważne („każdy, kto spróbuje cię wyrzucić, będzie miał ze mną do czynienia”), że pewnie sam Oberyn złapałby się za głowę i odmówił walki z Samem. Walczyć z Górą, to jedno. Walczyć z Górą Tłuszczu, to już zupełnie inna sprawa. Jak dwóch przeciwników naraz.
Tymczasem Dzicy nadchodzą.
Ser Alliser przyznaje, że Jon Snow miał rację, co do strategii obrony muru. Największy badass na murze przyznaje się do błędu. To może oznaczać tylko jedno – musi umrzeć. Wiemy to już na początku odcinka.
Samwell Tarly natomiast motywuje wszystkich dookoła do walki. Wchodząc w stan berserkera, wprowadza w niego też innych. Wiadomo – jak ma się dla kogo walczyć, traktuje się to osobiście, walczy się dużo lepiej i z większą zaciętością, a strach tylko mobilizuje. Gdy walczy się o nic, albo walczy dlatego, że tak każą, z zaciętością jest już słabiej.
Największy ogień na północy? Jest. Dzicy dotrzymują obietnic. Mało tego – atakują z dwóch stron, a z pomocą przyszły im Olbrzymy i Haradrimowie z Olifantem. To miło, jak dwie wspaniałe opowieści fantasy wspierają się nawzajem.
Tymczasem rośnie szacunek widzów do ser Allisera. Skurwiel? Tak. Bezlitosny brutal? Jasne. A przy tym świetny dowódca. Nie krzyczy „naprzód!”, ale „za mną!” – a to podobno cechuje dobrego lidera. Gdy schodzi do Południowej Bramy, dowodzenie na murze powierza Slyntowi – temu, który stał kiedyś na czele Straży Miejskiej w Królewskiej Przystani. Na szczęście żołnierze szybko połapali się, co i jak i odesłali Slynta na dół. I na tym skończmy jego historię, bo nie warto nic więcej o tej nędznej postaci wspominać.
Tymczasem Jon Snow przejmuje dowodzenie na Murze. Trudno powiedzieć, żeby było to wielkie zaskoczenie. Trudno również dziwić się temu, że zarządzanie idzie mu doskonale.
Powiedziałem, że ser Alliser to świetny dowódca? Zapomniałem dodać, że żołnierzem jest niezgorszym. Możecie się śmiać, ale spodziewałem się tego, że to właśnie on stoczy pojedynek z drugim dowódcą (takie już prawa fabuły i snucia opowieści) – Tormundem. Doskonała walka, z której jeden musiał wyjść zwycięsko. A Zabójca Olbrzyma atakował z taką furią i zaciętością, że wręcz wyszarpał sobie to zwycięstwo. Prawdziwy Dzikus.
Jon zjeżdża na dół, na pomoc. Nieoczekiwanie pojawia się również Duch. Swoją drogą, to ciekawe, że wykorzystali go dopiero w takim momencie. Mógłby przecież do tego czasu zagryźć ćwierć armii atakujących. Wracając jednak do Jona – i on musiał mieć swoją Wielką Chwilę w odcinku, walczył więc z przywódcą Thennów – najbrzydszym i najdzikszym z Dzikich. Jedna sprawa to taka, że – jak wiemy z kreskówek – po zderzeniu z kowadłem powinien zostać wgnieciony w ziemię (dosłownie – rozpłaszczony, tak, że trzeba by go napompować, aby ponownie był w 3D), albo przynajmniej stracić wszystkie zęby i zbierać kawałki nosa z ziemi. Tymczasem rach, ciach, prask i Thenn umiera z młotkiem w głowie.
I wreszcie następuje Scena. Najlepsza z całego odcinka i naprawdę wzruszająca. Ygritte znów celuje do Jona z łuku. Myśli, że dawno wyrzuciła go z głowy, że jest jej śmiertelnym wrogiem, że zdradził, że nic dla niej nie znaczy. Myśli. I nie wierzy sama sobie. Na tyle długo, żeby zostać przeszytą strzałą, wystrzeloną przez dzieciaka. (to jedyna "ważna śmierć" w tym sezonie, o której nie wiedziałem) Jaskinia? Trzeba było w niej zostać. Słaba scena? You know nothing!
Walka tymczasem dobiega końca, Nocna Straż obroniła pierwszy atak na Mur, ponosząc spore straty – tak w ludziach, jak i w infrastrukturze. Jon tymczasem wybiera się do Mance Rydera. Jeśli uda mu się go zamordować, dzikie plemiona rozpierzchną się na wszystkie strony i nie będą stanowić więcej zagrożenia.
Niby odcinek o Jonie Snow. A jednak jaki fajny.
zdjęcia: http://www.screenrant.com , http://www.avaxhm.com , http://www.fanpop.com
Scena nie była słaba, odcinek był dość monotonny, no i ciągle ten Jon Snow i Samwell Tarly.. Ble.
OdpowiedzUsuńGwoli ścisłości, z tego co mi sie wydaje to Thorne wcale nie ginie tylko zostaje ranny w walce z Tormundem.
OdpowiedzUsuńnie napisałem, że zginął. napisałem, że powinien zginąć, skoro przyznał się do błędu. zawsze tak się dzieje. ale gwoli ścisłości - no tak, został ranny.
Usuń